Marcin Jeż: W minionym sezonie rozegrał pan tylko 15 spotkań w barwach Politechniki Poznań. Jaki był to dla pana okres?
Michał Krajewski: - Można powiedzieć, że był to dosyć ciężki i trudny czas dla mnie. Liczyłem na to, że w Politechnice będę dostawał trochę więcej minut na parkiecie, niż w rzeczywistości dostawałem. Z tego właśnie powodu byłem trochę zawiedziony. Aczkolwiek na postawę klubu pod innymi względami, na przykład organizacyjnymi, nie mogłem narzekać. Ale mówię jeszcze raz, do samej koszykówki miałem wiele do życzenia.
Po trzech miesiącach spędzonych w poznańskiej drużynie, rozstał się pan z ekipą Politechniki. Czy wpływ na tę decyzję miał fakt, iż nie zadawalała pana ilość minut, jakie dostawał pan od trenera zespołu z Poznania?
- Właśnie, ten czynnik zadecydował o moim odejściu z Politechniki. W poznańskiej ekipie nie miałem dużych możliwości na rozwój. Właściwie, ta mała ilość minut na parkiecie była jedynym negatywem, który spotkał mnie w Poznaniu. Oprócz tego, ze wszystkiego byłem zadowolony. Klub spełniał moje oczekiwania, ale nie ukrywam, że chciałem więcej grać.
Po odejściu z Poznania, wrócił pan do Tarnovii Tarnowo Podgórne, w której występował już pan w sezonie 2006/2007. Co od tego czasu zmieniło się w wielkopolskim teamie?
- Przede wszystkim, jak ja wróciłem do Tarnovii, w klubie nie było już trenera Grzegorza Chodkiewicza. Był inny szkoleniowiec, i była odczuwalna różnica klas trenerskich. Poza tym, jeśli chodzi o chłopaków z zespołu, przez te porażki (28 przegranych potyczek na 30 meczów w sezonie zasadniczym - przyp. red.), które ponieśli, trochę jakby podupadły u nich morale. W całych rozgrywkach, Tarnovia, można powiedzieć, poniosła masę porażek, i przez to brakowało drużynie zaangażowania i woli walki.
W przyszłym sezonie zagra pan w drużynie AZS-u OSRiR Kalisz, który wykupił ''dziką kartę'' na grę w pierwszej lidze. Dlaczego wybór padł akurat na Kalisz?
- Poza sprawami materialnymi, wybrałem grę w AZS-ie ze względu na to, że z Kalisza mam dosyć blisko do domu. Pochodzę z Łodzi, a Kalisz jest właśnie niedaleko tego miasta. Także sytuacja rodzinna trochę zmusiła mnie do tego, że musiałem poszukać sobie klubu w okolicach domu. I to zadecydowało o tym, że wzmocniłem kaliski team.
Czy, oprócz oferty z Kalisza, miał pan propozycje z innych klubów?
- Tak, dzwoniło do mnie kilka klubów. Mam powiedzieć jakie?... No, zainteresowanie moją osobą było, aczkolwiek nie chcę wymieniać nazw, bo nie wiadomo jak odebraliby to prezesi tych klubów.
Kaliska ekipa w przerwie letniej została poważnie wzmocniona. Team AZS-u zasiliło trzech byłych już graczy Zastalu Zielona Góra - bracia Jarosław i Dariusz Kalinowscy oraz Robert Morkowski. Doszedł także Jakub Dryjański ze Znicza Jarosław. Na co was będzie stać w przyszłym sezonie w obliczu tych transferów?
- Ciężko powiedzieć, tak przed sezonem. Nie widziałem jeszcze do końca poczynań innych pierwszoligowych zespołów. Także na chwilę obecną, nie mam wyrobionego zdania na ten temat. W zespole mamy doświadczonych zawodników. Jest też sporo młodych graczy. Myślę, że z takim składem o coś powalczymy.
AZS OSRiR Kalisz ma już za sobą pierwszy sparing przed nowym sezonem. W meczu kontrolnym pana drużyna pokonała 78:67 Open Basket Pleszew. Jak pan oceniłby te spotkanie?
- Z naszej strony brakuje na pewno jeszcze zgrania. I to było widać na boisku. To był pierwszy nasz mecz przed sezonem, dlatego też cały czas się zgrywamy. Co do naszej samej gry, chwilami pozostawiała ona wiele do życzenia. Jednak myślę, że z każdym kolejnym spotkaniem nasza postawa będzie wyglądała coraz lepiej.
W potyczce przeciwko ekipie z Pleszewa zdobył pan 4 punkty. Może być pan zadowolony ze swojego występu?
- Uważam, że nie. Stać mnie na dużo więcej. Na razie jeszcze nie odnalazłem swojej optymalnej formy z zeszłego sezonu. Myślę, że tak jak cały zespół, z czasem będę robić postępy, aż w końcu ta moja forma się ustabilizuje.
Słynie pan z widowiskowej gry. W 2005 Roku zwyciężył pan w Konkursie Wsadów Polskiej Ligi Koszykówki. Pamięta pan pierwszego wykonanego przez siebie wsada?
- To było dosyć dawno temu. Myślę, że to była siódma klasa szkoły podstawowej. Grałem wtedy jeszcze w drużynie kadetów.
Wykonał pan wtedy dunka na koszu o pełnowymiarowej wysokości?
- Tak, na 3,05 metra.
Ile wtedy pan mierzył?
- Nie pamiętam, ile wtedy miałem wzrostu. Na pewno byłem niższy niż teraz.
Czy istnieje taki sposób wykonania wsada, którego jeszcze pan nie potrafi, a bardzo pan chce się go nauczyć?
- Na tym elemencie gry, czyli wsadach, staram się raczej nie skupiać. Można powiedzieć, że to jest tylko dodatek do gry. Sama koszykówka sprawia mi tyle radości, że przywiązuje dużej wagi do wsadów. Jeśli wyjdzie mi w meczu wsad, to fajnie, jeśli nie, to nie. Wiadomo, ten element rywalizacji rozgrzewa kibiców i powoduje, że na trybunach robi się gorąco. Ale w czasie meczu nie myślę o tym, żeby za wszelką cenę wykonać wsada.
W pierwszej lidze trudno znaleźć zawodnika, który przy wzroście około 180 cm wykonałby dunka. Na pewno musi mieć pan dobry wyskok. Uważa pan, że zasługuje go genetyce, czy treningom?
- Myślę, że po części ta umiejętność jest wypracowana i nabyta od rodziców. Genetyka w tym na pewno ma jakieś znaczenie, bo zawsze byłem dynamicznym i skocznym zawodnikiem. Oprócz tego, nie ukrywam, że pracowałem również trochę nad swoim wyskokiem.