Przy bardzo słabej grze Filipa Dylewicza (tylko 2/11 z gry) i chimerycznej postawie Przemysława Zamojskiego (5/11), Trefl Sopot potrzebował wybitnie grających rezerwowych by pokonać Anwil Włocławek w Hali Mistrzów. Nic takiego się jednak nie stało, a jedynym koszykarzem, który po tym meczu może spojrzeć w lustro jest Frank Turner.
Amerykanin od początku wiódł prym w poczynaniach gości i ostatecznie zakończył spotkanie z dorobkiem 19 punktów (9/15 z gry, sześć zbiórek, cztery asysty). Po ostatniej syrenie nie był jednak zadowolony. - Starałem się jak mogłem, ale nie uważam bym zagrał dobry mecz. Długo nie mogłem znaleźć właściwego rytmu. Anwil zagrał naprawdę dobre zawody - komentuje playmaker Trefla.
Goście przegrali trzy kluczowe elementy meczu: skuteczność z gry (43 procent do 49), zbiórki (33:40, w tym 10:12 ofensywne) oraz asysty (11:17), co przełożyło się na aż 82 punkty stracone. - Defensywę to my chyba zostawiliśmy w domu. Nie wiem co się z nami dzieje, ale mimo tylko 69 punktów rzuconych nie uważam byśmy mieli problem z atakiem. To obrona jest naszym problemem, za mało w naszej grze agresywności - tłumaczy Turner.
Gdy funkcję pierwszego trenera Trefla sprawował Żan Tabak, sopocianie tracili przeciętnie 73 punkty, a gdy weźmiemy pod uwagę jeszcze mecze w EuroPucharze - 78. Odkąd zespół przejął Mariusz Niedbalski średnia ta wzrosła do 87… - To nie jest wina trenera, że zawodnicy nie bronią. Trener rozrysowuje zagrywki, wymaga zaangażowania, ale my nie potrafimy tego przełożyć na parkiet. Myślę, że on potrzebuje trochę czasu, żeby to poukładać, choć nie wiem czy go dostanie - dodaje Turner.
Porażka z Anwilem była drugą pod rząd Trefla Sopot. Wcześniej wicemistrzowie Polski ulegli Enerdze Czarnym Słupsk 72:78.