Powrót królów amerykańskiego kina rodem z Poznania

AZS Politechnika Poznań drugi rok z rzędu może świętować ogromny, nieoczekiwany sukces. Znów na początku niewiele na to wskazywało, znów decydowały piekielnie emocjonujące mecze w końcówce sezonu.

Chyba każdy natrafił kiedyś na amerykański film sportowy, w którym drużyna najpierw zbiera cięgi, lub nie liczy się w walce o najwyższe cele, by nagle zaskoczyć wszystkich, nawet samych siebie i sprawić sensację. Takie obrazy trącą oczywistym banałem, bo gdy oglądamy ostatnie sceny, czasem aż trudno szyderczo się nie uśmiechnąć: "Tak w życiu niestety nie jest". A na pewno nie w Polsce. Tu zresztą nie produkuje się takich filmów.

Jest jednak pewna skromna, wciąż mało popularna ekipa, której przygody to niemal gotowy scenariusz dla takiego filmowego dzieła. I choć podobno nic dwa razy się nie zdarza, AZS Politechnice BIG-PLUS Poznań się zdarzyło. Po niesamowitym awansie do I ligi Akademicy poszli krok dalej i się w niej utrzymali. Zrobili to w swoim stylu, wybierając najbardziej dramatyczne środki z możliwych.

Akademicy utrzymali się na zapleczu TBL
Akademicy utrzymali się na zapleczu TBL

Historia awansu to było sielankowe kino familijne do obejrzenia w niedzielne południe, w porównaniu z tym, co przydarzyło się Politechnice już na zapleczu Tauron Basket Ligi. Tu już kręcono męskie kino akcji, a koszykarze z Grodu Przemysława nim mogli otworzyć szampany, musieli zwiedzić kilka poziomów sportowego piekła.

Od samego początku pojawiały się głosy, że poznański AZS jest ekipą niepasującą do towarzystwa. Pół-zawodowy klub, trenujący trzy razy w tygodniu miał nie wytrzymać trudów rywalizacji na wyższym poziomie. Ze względu na akademickie pochodzenie i niezbyt imponujące możliwości finansowe postanowiono nie zmieniać priorytetów. Trzonem drużyny pozostali zawodnicy, którzy pierwszą ligę wywalczyli. Dołączyli do nich Adam Metelski, Łukasz Ulchurski i Piotr Gacek dla którego był to powrót do zespołu.

Powiedzieć, że początki na pierwszoligowych parkietach były trudne, to nic nie powiedzieć. Politechnika weszła w sezon ambitnie, ale w pierwszych meczach zawsze czegoś jej brakowało, by odnieść zwycięstwo. Wygrana z SIDEn-em Toruń miała być przełomowa, ale nią nie była. AZS musiał jesienią przełknąć mnóstwo gorzkich pigułek w postaci porażek. W naturalny sposób rosły frustracja i zwątpienie, szczególnie po dwóch bolesnych starciach ze Śląskiem i Stalą, gdzie rywale rzucili ponad 100 punktów - były to najwyższe porażki Akademików w całym sezonie. W połowie grudnia ówczesna czerwona latarnia I ligi legitymowała się bilansem 1 zwycięstwo i 13 porażek.

Dla drużyny była to bardzo nieprzyjemna nowość. Na nic zdawały się tłumaczenia o różnicy poziomów, lub nawet pochwały z ust przeciwników. W Politechnice cierpiały sportowy duch i ambicja, które nigdy nie chciały pogodzić się z przegranymi. Szczęśliwie, na zakończenie rundy jesiennej poznaniacy zdołali po dogrywce ograć SKK Siedlce i wyczyścić nieco głowy podczas przerwy świąteczno-noworocznej.

W 2013 rok Politechnika weszła z nowymi siłami. Udało się wygrać ze Zniczem Basket Pruszków, a porażki znów były minimalne. - Wyciągnęliśmy wnioski z pierwszej rundy, gdzie dużo porażek nas zdołowało. Zdołaliśmy mądrze i realnie podejść do gry, co pomogło nam w drugiej rundzie - mówi trener Waldemar Mendel.

Prawdziwym przełomem była jednak wygrana w Krośnie, gdzie Polibuda zagrała chyba najlepsze spotkanie w całych tegorocznych rozgrywkach. Dzięki temu zespół podniósł głowę i zanotował świetną końcówkę rundy zasadniczej. - Gdyby do play-offów dawali dziką kartę, to za końcówkę sezonu moglibyśmy taką dostać - żartuje Tomasz Baszak.

Drużyna wyszła z opresji, z których niejedna ekipa nie znalazłaby już wyjścia, przerzucając się wzajemnie odpowiedzialnością i pretensjami. W Poznaniu jednak wytrzymano tę wielką próbę charakteru, a wątpliwości i nerwy utrzymano na wodzy. Zespół Politechniki udowodnił, że świetna atmosfera w szatni to nie jest w jej przypadku tylko pusty slogan, a prawdziwa siła.

- Nikt na nas nie stawiał, wszyscy nas skreślali i mówili, że spadniemy, a my udowodniliśmy, że mamy charakter i jesteśmy drużyną. Nie mamy może wielkich nazwisk, ale pokazaliśmy, że właśnie tym charakterem można wygrywać - twierdzi Paweł Stankiewicz.

Trener Mendel z kolei wielokrotnie powtarzał, że przychodzi mu pracować ze wspaniałymi, mądrymi ludźmi i że rozmową, zrozumieniem i wsparciem można wypracować znacznie więcej, niż krzykami, nerwami, niepotrzebnymi słowami. Szkoleniowiec AZS nigdy publicznie nie skrytykował zawodników, a po zwycięskich play-outach zdecydowanie uciekał od przypisywania sobie jakichkolwiek zasług.

W taki sposób, wspólnymi siłami udało się wypracować pierwszoligowy styl Politechniki. Wznieść się na wyższy poziom, uczynić z agresywnej gry w defensywie jeden ze swoich największych atutów. Największy jest bowiem ten, którego Akademicy nie stracili nigdy - zespołowość.

Nie brakło głosów, że nie ma Politechniki bez Hybiaka. Tymczasem w trzecim meczu z Astorią zespół poradził sobie bez niego, a w niedzielę kolegom udało się zniwelować jego słabszą dyspozycję. Gdy w połowie czwartej kwarty decydującego o losach rywalizacji play-out meczu boisko za pięć przewinień musiał opuścić Metelski - również mogło się wydawać, że przeciwnicy są już w ogrodzie i witają się z gąską.

Rzeczywistość przyznała rację trenerowi Michałowi Spychale, który trafnie zdiagnozował, że gdy jednemu w AZS-ie nie idzie, to są inni, równie ważni zawodnicy, którzy ciągną zespół. Gdyby patrzeć na nazwiska, przeszłość i kilka innych czynników zespół ze stolicy Wielkopolski nie miałby prawa nawet marzyć o pozostaniu w I lidze. Politechnika to jednak specyficzna mieszanka ludzi bystrych, ambitnych, walczących do końca, którzy mają coś do udowodnienia.

Kibiców innych drużyn może oczywiście irytować fakt, że taka ekipa jak AZS się utrzymała. Prawda jest jednak taka, że gdy przygląda się im przez dłuższy moment, to przywracają oni wiarę w sport w czystej postaci. W taki, w którym nie decydują nazwiska, budżety, nawet przeszłość. Ci sami ludzie, którzy jesienią dostali piekielnie bolesne manto, wiosną powstali, jakby prowadził ich nie Waldemar Mendel, a Christopher Nolan.

Nic by się w tym sezonie nie udało i Polibuda spadłaby z hukiem, gdyby ludzie ją tworzący naprawdę nie kochali basketu. Ci studenci, trenujący trzy razy w tygodniu półamatorzy, dali w tym sezonie pokaz hartu ducha i serca do sportu. Tych cech może się od nich uczyć każdy i dlatego to wielka przyjemność móc śledzić i opisywać losy tej grupy.

Akademicy do końca wierzyli w utrzymanie i nigdy nie kalkulowali. Trener Mendel bez cienia kurtuazji przyznał, że Astoria była dla jego zespołu najbardziej niewygodnym rywalem w play-outach. Można było go uniknąć - wystarczyło przegrać w Siedlcach, a jak wiadomo - Akademicy wygrali. W ostatnich sekundach dogrywki w czwartym meczu z Astorią Politechnika traciła do rywali dwa oczka. Poszukać drugiej dogrywki? A skąd! Wszystko, albo nic. I jak zobaczyliśmy, szczęście sprzyjało śmiałym, którzy wytrzymali psychicznie trudny sezon i w nagrodę przejechali z piekła do nieba.

Co będzie dalej? - Na pewno nie łatwiej, bo oczekiwania będą większe. Już nie będziemy zespołem, który nie wie o co chodzi. Mamy jednak bagaż doświadczeń i będziemy musieli się nim wykazać - mówi trener Mendel.

Jedno jest pewne - z Politechniką przyszły sezon I ligi na pewno będzie ciekawszy. Akademicy po raz drugi pokazali, że są królami amerykańskiego kina i potrafią piękne sny przekuwać na rzeczywistość. A skoro już dwa razy się udało (a ponoć nic dwa razy się nie zdarza), to dlaczego za trzecim razem miałoby się nie udać?

Koszykówka na SportoweFakty.pl - nasz nowy profil na Facebooku. Tylko dla fanów basketu! Kliknij i polub nas.

Źródło artykułu: