Jestem dumny, że mam taki zespół - rozmowa z Waldemarem Mendlem, trenerem AZS Politechniki BIG-PLUS Poznań

Szkoleniowiec AZS Politechniki BIG-PLUS Poznań w długiej i szczerej rozmowie z portalem SportoweFakty.pl mówi o upadkach i wzlotach Akademików na pierwszoligowych parkietach i planach na przyszłość.

Szymon Ratajczak: Już drugi sezon z rzędu udaje Wam się dokonać niesamowitej rzeczy, która wydawała się mało realna. Tym razem było to utrzymanie w I lidze. Macie patent na pisanie takich dramatycznych sportowych scenariuszy z happy endem?

Waldemar Mendel: Już takie nasze szczęście. Na pewno tak nie zakładaliśmy. Wiedzieliśmy, że przyjdzie nam walczyć o utrzymanie, ale nie w takich okolicznościach w jakich miało to miejsce. Sezon był dla nas trudny, musieliśmy się podnieść po wielu porażkach. W mediach postawiono na nas krzyżyk i uznano, że nie ma co się nad nami pastwić. Skończyło się natomiast tak, jakbyśmy byli superbohaterami. Ale jesteśmy świadomi, że my tylko utrzymaliśmy się w tej lidze, a to był plan minimum na ten sezon. Sceneria była wprawdzie piękna, okoliczności dramatyczne, ale tak trzeba na to patrzeć.

Ligowa jesień była dla Was wyjątkowo trudna, bo raczej nie byliście przyzwyczajeni do seryjnego przegrywania. Jak wówczas wyglądała psychika zespołu?

- To był najtrudniejszy dla nas okres. Co mecz musieliśmy wracać do domów i nie było się czym pochwalić. Nie brakowało bojaźliwych głosów nawet wśród nas, że skończymy sezon z bilansem 0-30 po rundzie zasadniczej. Tak bywa - człowiek nie jest maszyną i ma okresy powątpiewania i niepewności. W szatni rozmawialiśmy wiele razy i nikt nawet nie próbował ukrywać, że po bolesnych porażkach morale zespołu spada. Jest też tak, że w takich momentach każdy w dobrej wierze próbuje szukać jakiegoś rozwiązania i przez to na boisku nie byliśmy prawdziwą drużyną, a zlepkiem indywidualności. Nie udało nam się w ten sposób sięgnąć po zwycięstwo.


Pan również długo nie mógł znaleźć lekarstwa. Dlaczego?

- Powiem uczciwie - mam dużo obowiązków, bo oprócz tego, że jestem trenerem, jestem też osobą, która prowadzi sprawy organizacyjne w tej drużynie, chociażby związane z organizowaniem meczów. Jesienią nie znajdowałem czasu, by przyglądać się grze naszych rywali, lub oglądać nasze poczynania na wideo. Dlatego w pierwszej rundzie poszliśmy na żywioł. Natomiast w rewanżach udało mi się lepiej zorganizować, zacząłem dogłębniej analizować nasze występy, udało się dostrzec błędy i je skorygować. Gdy pojawiły się te nowe elementy i zawodnicy obejrzeli na wideo, że czasami mogli zagrać zupełnie inaczej, zaczęli wierzyć, że z naszej gry coś może wyjść.

Zanim zaczęliście wychodzenie na prostą miał Pan takie chwile zwątpienia, że ta przygoda w I lidze skończy się dla Was źle i nie dacie rady?

- Na pewno miałem takie dni. Przychodziłem do pracy, koledzy pytali, czemu nic nie mówię. A to w głowie cały czas coś kołatało, coś się analizowało, szukało się nowych rozwiązań na grę, lub motywację dla zawodników. Zwróciłem też uwagę, że miałem na zajęciach zbyt wielu zawodników i to wpływało na mniejszą ilość powtórzeń na treningach. Musiałem wiec niektórych przesunąć do drugiego zespołu, ale nie na zasadzie degradacji, tylko po to, żeby Ci którzy trenują trochę pobiegali. Musieliśmy też przyzwyczaić się do I-ligowych realiów. Zupełnie inne jest np. sędziowanie i nie chodzi tylko o trójkowy system. Sędziowie w I lidze zwracają uwagę na rzeczy, które szczebel niżej przechodziły bez żadnego problemu. Zanim dotarło do nas, że to jest norma, też minęło trochę czasu. I tak było ze wszystkim. Trzeba było uznać, że to my robimy błędy i musimy wprowadzić korekty.

Jednak gdy już poprawiliście grę, to zwątpienie od razu nie uciekło.

- Widzieliśmy, że gramy inaczej, lepiej, że znowu jesteśmy drużyną. Ale wróciliśmy do punktu z samego początku sezonu, gdy niewiele nam brakowało, żeby wygrać. Znów były nieznaczne porażki i to mogło nas pogrążyć, bo mogło nam się udzielić myślenie: "Cholera, jest zmiana, ale to dalej nie przynosi efektu. Jednak jesteśmy za słabi, by wygrywać". Aż w końcu przyszedł mecz w Krośnie - prawdziwy przełom. To był nasz najlepszy mecz w sezonie, później już tego nie powtórzyliśmy. Tam było takie tempo, że ja sam się dziwiłem, że rywale dotrzymują nam kroku. Koszykówka była szybka, piłka przechodziła od rąk do rąk, podania były precyzyjne. No i niesamowicie wchodziły nam rzuty za trzy.

Mówi Pan, że znów staliście się drużyną. Zespołowość jest Waszą największą bronią?

- Myślę, że tak. W naszej drużynie nie ma zazdrości. Nie ma tak, że piłkę podajemy tylko Metelskiemu, bo nie mamy do siebie zaufania. Nie ma problemu, by podać komu innemu. Nie jest też tak, że ktoś jest niemile widziany na parkiecie, nawet jeśli jest to mniej doświadczony zawodnik. Najfajniejsze jest to, jak młodzi są opieprzani. Nie za błędy. Jest to raczej: "Stary, masz piłkę, pozycję to rzucaj! Na co czekasz?!"

Styl, który ostatecznie wypracowaliście to coś, co będziecie chcieli doskonalić w przyszłym sezonie?

- Na pewno charakter gry będzie musiał być taki, jaki widzieliśmy w drugiej rundzie. Poziom gry w obronie, który chwalili nasi przeciwnicy i taka gra w ataku daje szanse, by wygrywać. Na razie jednak nie jestem na etapie myślenia o tym, bo trzeba zacząć od rozmów z zawodnikami i ustalenia, kto będzie grał w przyszłym sezonie. Ja na pewno będę się starał wprowadzić nowe twarze spośród najbardziej utalentowanych studentów, z którymi również pracuję. Oblicze naszego zespołu pewnie się trochę zmieni, ale nie chciałbym dużych zmian, bo wiem, jaki jest poziom I ligi. Dlatego trzon zespołu chciałbym utrzymać i wcale nie zakładam, że w przyszłym sezonie będzie nam łatwiej.


Nie licząc Adama Metelskiego i Piotra Gacka, wspomniany trzon zespołu tworzyli ludzie, którzy wywalczyli prawo gry w I lidze.
Pańscy podopieczni chyba bardzo się koszykarsko rozwinęli w tym sezonie.

- Zdecydowanie tak, bez dwóch zdań. Widzę to np. po Marku Sobkowiaku. Niesamowity postęp zrobił Michał Szydłowski. Kiedyś był zawodnikiem, który miał problem ze zdobywaniem punktów na dobrej skuteczności. Tymczasem w I-ligowej, trudniejszej rzeczywistości odnalazł się rewelacyjnie. Pięknie punktował, świetnie potrafił obsłużyć Metelskiego. Paweł Hybiak jak był cenionym rozgrywającym w drugiej lidze, tak był w pierwszej i znalazł się w czołówce najlepiej podających zawodników. Te przykłady udowadniają ten rozwój. Chciałbym jednak zwrócić uwagę, że nie do końca jest tak, że ten trzon pozostał nienaruszony. My liczyliśmy na to, że wejdziemy do ligi wzmocnieni Adamem Metelskim tak płynnie. Że on wniesie nową jakość, do której wszyscy się przystosują. Okazało się jednak, że dla wszystkich, dla samego Adama też, było dużo nowości. Musiał grać dużo więcej minut niż w Ekstraklasie, na niego była ustawiana obrona przeciwników i on sam się tego nie spodziewał. Musiał się tego nauczyć. Piotra Gacka znałem ja, znał Paweł Stankiewicz, ale część zawodników nie znała go wcale. A to nie jedyne nazwiska, więc musieliśmy się zgrywać na nowo, bo to nie był ten drugoligowy, zgrany skład.

Ale w końcu udało się wypracować rzeczy, z których jesteście naprawdę zadowoleni.

- Nasza gra stała się powtarzalna. Gdy teraz analizuję sobie naszą grę w ataku i w obronie, widzę akcje, które były bardzo podobne, lub wręcz takie same. A jednak były realizowane z taką świadomością i koncentracją, że przeciwnik nie był w stanie reagować.

Waszą piętą achillesową w tym sezonie była chyba skuteczność. Uda się poprawić ten element?

- Myślę, że z każdym sezonem powinno być lepiej. Na to by wskazywała przeszłość tej drużyny. Skoro rozwinęliśmy się w tym sezonie, to możemy i w następnym. Na pewno nie wskoczymy w tym elemencie na jakiś kosmiczny pułap, ale skutecznością umiemy też zaskakiwać, szczególnie w meczach wyjazdowych. Nieraz tak się układa. Akurat w obecnym sezonie gorzej nam to wychodziło na własnym parkiecie.

Mieliście zginąć w tej lidze. Nie wytrzymać fizycznie. Myślę że wielu kibiców wciąż nie może uwierzyć, że pomimo treningów trzy razy w tygodniu wytrzymaliście kondycyjnie ten sezon.

- Okazało się, że tyle wystarczy. No dobrze, czasami jak zaczyna się liga akademicka, to trenujemy de facto cztery razy w tygodniu. To na pewno dużo nam daje. Tam między innymi dowiedzieliśmy się, że jednak potrafimy celnie rzucać wygrywać. Mieliśmy po prostu delikatną "schizę" przed I-ligowcami i potrzebowaliśmy, by opuściła nas nerwówka. Poza tym, to jest też coś za coś. Ci, którzy trenują codziennie muszą się liczyć z tym, że w pewnym momencie zespół będzie przemęczony. Jeśli trenerzy tego nie zauważą, zaczynają się kłopoty. Nie mamy przecież na poziomie I ligi urządzeń fizjologicznych, medycznych, by na bieżąco monitorować organizmy graczy. Natomiast trenując trzy razy w tygodniu jest czas na odpoczynek, odreagowanie. Mam pewność, że koszykarz przemęczony nie będzie, o ile oczywiście go na tym treningu nie zniszczę. Mamy wypracowany wieloletni system przygotowań, który się sprawdza i wiemy jak dozować obciążenia. Zawodnicy też to wiedzą, bo gdy zaczęliśmy się podnosić, to gdy byli pytani przez znajomych, to już mówili, że się utrzymają w lidze, w końcu zawsze w końcówce rozgrywek grają lepiej. Jeszcze nie zaczęli wygrywać, grać lepiej, a już wiedzieli, że poprawa będzie. Nie trenujemy więc tyle, co zawodowcy, ale nie mamy też takiego materiału ludzkiego jak zawodowcy. Cudów nie czynię.

Nie ma Pan wrażenia, że pisząc taką historię utrzymania w I lidze daliście tym zawodowcom lekcję prawdziwej miłości do koszykówki?

- Ja myślę, że wszyscy tę koszykówkę kochają. Tyle tylko, że dla zawodowców to jest praca i czasem u każdego przychodzi moment, że do pracy nie przychodzi chętnie. U nas koszykówka to jest hobby. Spotykają się ludzie, którzy się lubią i mają wiele wspólnego. Gadają oczywiście najczęściej o koszykówce i żyją nią. Wygrywanie z zawodowcami tylko potęguje tę radość. Jesteśmy wzorem dla wielu adeptów koszykówki, którzy nie mają pewności, czy chcą lub mogą zostać w przyszłości profesjonalnymi zawodnikami i rezygnują z gry. Politechnika pokazuje, że koszykarzem może być każdy, jeśli tylko się zaweźmie, podda się treningowi. Zawsze może coś przeszkodzić, trzeba trafić na dobry grunt - wiadomo. My pokazujemy, że wystarczy się zdecydować na studia na wyższej uczelni, by spełniać marzenia. Byliśmy i na pewno wciąż jesteśmy trochę anonimowi, ale zawodnicy ostro pracują na swoje nazwiska.

Nie brakowało głosów, że nie ma Politechniki bez Pawła Hybiaka. Gdy okazało się, że nie będzie mógł zagrać w trzecim meczu play-out z Astorią, to pomyślał Pan, że zaczęły się schody?

- Nie, ponieważ wielokrotnie doświadczyłem, że gdy my sami graliśmy z rywalem, który miał w składzie braki, to graliśmy gorzej, a gdy przeciwnik był w pełnym składzie - lepiej. Czytając artykuły, że Paweł jest naszym motorem napędowym, jedynym rozgrywającym i że nie mamy dla niego następcy, wiedziałem, że Astoria podejdzie do tego właśnie w ten sposób. Skoro nie ma Hybiaka, to dla nich niepowtarzalna okazja, by łatwo wygrać mecz. Wypuszczenie Mateusza Rutkowskiego w pierwszej piątce właśnie dlatego było strzałem w dziesiątkę, bo tylko utwierdziło bydgoszczan w tym przekonaniu. Potem był drugi strzał w dziesiątkę, bo Tomek Baszak tak poukładał naszą grę, że odjechaliśmy rywalom nie wiadomo kiedy i było po meczu.

Przed czwartym spotkaniem był Pan jednak wyjątkowo niespokojny.

- Bałem się tego meczu najbardziej. Do tego stopnia, że wychodząc z domu powiedziałem: "Dzisiaj będzie trudniejszy mecz". Żona się dziwi i pyta: "Dlaczego? Przecież wraca Hybiak i jesteście w pełnym składzie".  I właśnie dlatego. Astoria miała nóż na gardle i było totalne sprężenie, u nas natomiast rozprężenie, bo skoro daliśmy radę bez Pawła, to z nim wygrana nam się przecież należy. Nawet na rozgrzewce zawołałem chłopaków i mówię: "Spójrzcie na nich, jak się rozgrzewają. To nie jest to, co wczoraj. Nie patrzą na siebie, nic do siebie nie mówią. Biegają, jakby rozwiązywali założenia taktyczne. Jak się nie sprężycie, to zmiotą nas z parkietu". Dlatego jestem niesamowicie szczęśliwy z ostatniej wygranej, bo pokonanie tak zmotywowanego przeciwnika to ogromny sukces.

Wydawało się, że Astoria nie miała pojęcia jak grać na Baszaka, a Hybiaka mieli rozpracowanego. W decydującym meczu to znów Tomasz musiał wziąć sprawy w swoje ręce.

- Dokładnie. Poza tym jak zobaczyliśmy stan Pawła Hybiaka to trzeba było szybciutko korygować, bo wynik zaczynał nam uciekać. Taktyka była ta sama, ale wykonanie trochę inne. Paweł ma swoje standardowe, schematyczne zachowania, które w Bydgoszczy dawały mu bardzo dużo wolnych przestrzeni, by rzucać i rozgrywać piłkę. Rywale to przejrzeli. Tomek Baszak natomiast nie ma tyle sprytu, by szukać szczelin na boisku, grał troszeczkę inaczej i wszystkie założenia ustawione na Hybiaka wzięły w łeb. Paweł się po prostu nie zorientował, że bydgoszczanie znaleźli na niego antidotum.

Skoro już jesteśmy przy Hybiaku -to bardzo ambitny sportowiec i wszelkie porażki w tym sezonie wpływały na niego wyjątkowo kiepsko, a jeszcze pod koniec sezonu przydarzyła się ta przymusowa pauza za przewinienia techniczne. Miał Pan z Nim kłopoty?

- Nie, absolutnie. Tak bym tego w ogóle nie nazwał. Jego ambicja powodowała, że w sytuacjach, w których odgwizdywano mu przewinienia, których on kompletnie nie uznawał, przeradzało się to w przewinienia techniczne. Musiałem mu wielokrotnie przypominać, żeby nie reagował tak emocjonalnie, bo naraża drużynę na osłabienie. Emocje momentami nad nim górowały. Jednak jeśli chodzi o realizację pomysłów na grę, taktykę, to Paweł był bardzo elastyczny. Mogę go śmiało podawać jako wzór inteligentnego koszykarza, który w mig łapie o co chodzi. Nigdy nie krytykował pomysłów albo kolegów. To dobry duch zespołu. Człowiek, który potrafi rozbawić, a przy tym ma taką charyzmę, że potrafi starszych zawodników ustawiać na boisku. I oni go słuchają.

Wciąż jest Pan zdania, że Astoria to był dla AZS-u najtrudniejszy możliwy rywal w play-outach i wielką rolę odegrało szczęście?

- Nasza czteromeczowa batalia była niesamowicie wyrównana. Poza meczem numer trzy, pozostałe spotkania kończyły się na styku. W tej rywalizacji naprawdę decydował łut szczęścia. W pierwszym meczu w Bydgoszczy szczęście uśmiechnęło się do gospodarzy, później do nas. Długa i bogata znajomość z Astorią wcale nam nie pomagała. W rundzie zasadniczej przegraliśmy z nimi przecież oba mecze.

Żałuje Pan, że Politechnika, która potrafi dostarczać tak wielkich emocji jak w tegorocznych play-outach wciąż jest drużyną mało popularną w Poznaniu?

- Oczywiście, że tak. Patrząc historycznie, męska koszykówka zawsze przyciągała tutaj większe rzesze kibiców, aniżeli my. Jesteśmy postrzegani jako klub, który nie wiadomo jak długo będzie istniał, wypadliśmy też z obiegowej nazwy AZS. Może potencjalni kibice myślą, że nie warto się z nami wiązać emocjonalnie, bo może się okazać, że zaraz zostanie po nas tylko wspomnienie? Słabe zainteresowanie mediów też pokazuje, że nie jesteśmy poważnie traktowani jako klub sportowy. Jesteśmy gdzieś na szarym końcu. Natomiast gdy przychodzą mecze o stawkę, okazuje się, że Poznań jest naprawdę spragniony emocji koszykarskich w wydaniu męskim. W meczach z Astorią hala była naprawdę fajnie wypełniona i cieszę się, że mogliśmy się utrzymać przed własną publicznością.

Utrzymanie w I lidze to największy sukces w historii AZS Politechniki BIG-PLUS Poznań?

- Patrząc na poziom emocji i reakcje kibiców oraz samych zawodników to pokazuje, że tak. Wszyscy baliśmy się, że to może być przygoda na jeden sezon. Nie jest łatwo zostać w tej stawce, a ta była w tych rozgrywkach bardzo wyrównana. W przyszłym sezonie na pewno będą wobec nas większe oczekiwania. Zresztą sami zawodnicy planują zagrać o coś więcej niż o utrzymanie, ale życie często weryfikuje plany i zobaczymy, co nam przyniesie.

Pan jako trener czuję się spełniony?

- Jestem niesamowicie zadowolony, spełniło się jakieś moje marzenie. Pamiętam, że jak kiedyś oglądałem mecze Lecha Poznań w Arenie, czy mecze PBG to jak widziałem tę licznie zgromadzoną publiczność to tak sobie marzyłem, żeby może kiedyś kibice przychodzili na mecze mojego zespołu. Wtedy sobie myślałem, że to nie nastąpi, bo to w końcu koszykówka akademicka. A się spełniło. Nie miałem pojęcia, że aż tylu ludzi przyszło na nasz niedzielny mecz z Astorią, dopiero po spotkaniu to zauważyłem ilu ludzi było za naszą ławką. Poza tym napawa mnie dumą, że mam taki zespół. Właśnie dzięki niemu czuję się najbardziej spełniony, bo nie wracam do domu z myślą "kurczę, co oni grają", tylko mogę się cieszyć, że mam dość umiejętności i charyzmy, by do czegoś moich podopiecznych przekonać. Że mam pomysł na grę, który oni tak pięknie potrafią realizować.

Komentarze (0)