Piotr Dobrowolski: Wydawało się, że po urazie odniesionym w meczu ze Stelmetem nie zagra pan przeciwko Śląskowi. Tymczasem pojawił się pan na parkiecie...
Łukasz Majewski: W ogóle nie trenowałem przed tym meczem. Biorę leki przeciwbólowe, noga jest zatejpowana, praktycznie w gipsie. Trzeba zacisnąć zęby i grać. Było to dla nas ważne spotkanie, liczyło się tylko zwycięstwo, to cieszy.
Co dokładnie panu dolega? To problemy ze stawem skokowym?
- Tak, zgadza się. Przy każdym ruchu trzeba uważać, żeby się nie "wylało". W tym wieku już czasami nie widać, co tak naprawdę dzieje się z tymi stawami w środku (uśmiech). Najważniejsze jest to, że nie skończyło się gorzej.
Fizjoterapeuci pomogli panu bardzo szybko i skutecznie...
- Tak, postawili mnie na nogi po tym urazie. Miałem więcej zabiegów, mniej treningów, aby być gotowym na spotkanie ze Śląskiem. Cieszę się, że mogłem pomóc zespołowi.
Wygraliście dużą różnicą, bo osiemnastoma punktami. Spodziewaliście się tak łatwego zwycięstwa?
- Wynik nigdy do końca nie mówi o tym, jak przebiegało dane spotkanie. Te kilkanaście punktów zawsze można szybko odrobić i łatwo stracić w dzisiejszej koszykówce. Cieszy na pewno rozmiar zwycięstwa, bo ta drużyna będzie walczyć z nami o podobne miejsca w tabeli. To jest większy handicap dla nas przed meczem rewanżowym w drugiej rundzie, ale do tego jest jeszcze bardzo dużo czasu.
Po porażce ze Stelmetem padło w szatni dużo męskich słów?
- Nie. To nie w tym rzecz, żeby padały męskie słowa. Najważniejsze jest to, żeby wyciągnąć wnioski po takim spotkaniu. Przegraliśmy zarówno z Czarnymi, jak i z mistrzem Polski. Uważam, że trafiliśmy na bardzo dobrą formę Stelmetu, ponieważ ona stale rośnie. Ich "czwórki" we wcześniejszych meczach nie mogły pocelować, a przeciwko nam trafiały na wysokim procencie. Strata rosła, potem wróciliśmy na sześć punktów, nie potrafiliśmy zakończyć koszem czterech akcji z rzędu, później ten niefortunny gwizdek. Można gdybać, na pewno starcie ze Śląskiem było lepsze w naszym wykonaniu.
Pojedynek z mistrzem Polski nie był jednak tak jednostronny...
- Nie ma co ukrywać, że Stelmet to drużyna euroligowa, która ma przede wszystkim wygrywać na swoim podwórku. Trochę inna półka, ale fragmenty tego meczu pokazały, że jest jakiś zalążek dobrej gry i tego, aby walczyć z najlepszymi. Liga jest długa i będzie jeszcze czas na to, aby tę wysoką dyspozycję złapać i powalczyć z najlepszymi.
Jeszcze w czwartek wszyscy byli niemal pewni, że to nie pan, a Robert Witka pojawi się na parkiecie w meczu ze Śląskiem. Kiedy wróci do gry?
- Nie wiem. Trzeba by już rozmawiać z samym Robertem. Zaczął trenować, ale znowu zaczął mu ten uraz doskwierać. To jest kość piszczelowa, więc taki rodzaj bólu, że gdy się tylko staje, to wszystko czuć. Przez trzy dni miałem swoje problemy i bardziej skupiałem się na tym. Mam nadzieję, że na sobotę i mecz w Gdyni z Asseco Robert będzie już gotowy. Mamy teraz trochę więcej czasu do tego spotkania, można odpocząć i dojść do pełnej sprawności.
Powiedział pan, że forma Stelmetu rośnie. Obserwuje pan występy mistrza Polski w Eurolidze?
- Dla nas, dla całego polskiego basketu dobrze by było, gdyby Stelmet pokazywał się w tych rozgrywkach z dobrej strony. Trzeba promować nie tylko TBL, ale również w ogóle naszą polską koszykówkę w szerszym wymiarze. Każdy dobry występ, każde zwycięstwo tylko temu pomaga. Trzymam więc za tę drużynę kciuki w tych rozgrywkach i jej kibicuję.