Określić prawdziwą wartość - wywiad z Łukaszem Koszarkiem, rozgrywającym Anwilu Włocławek

Zdjęcie okładkowe artykułu:
zdjęcie autora artykułu

Jeszcze kilka dni temu wydawało się, że Łukasz Koszarek w parze z Gerrodem Hendersonem mogą być najlepszym duetem obwodowym w lidze. Jak wiadomo, dziś Amerykanina w Anwilu już nie ma, więc w meczu przeciwko zespołowi Energi Czarnych Słupsk, polski playmaker będzie musiał radzić sobie sam. W wywiadzie z portalem SportoweFakty.pl Koszarek opowiada o ostatnich zajściach w klubie, przygotowaniach do meczu oraz o losowaniu grup przyszłorocznych Mistrzostw Europy.

Michał Fałkowski: Pierwszą kwestią, o którą chciałbym zapytać, są przyszłoroczne Mistrzostwa Europy. Przed tygodniem odbyło się losowanie. Polska zmierzy się z Litwą, Turcją oraz Bułgarią. Jak oceniłby pan szanse reprezentacji?

Łukasz Koszarek: Grupa jest silna, ale nie ma co ukrywać, że los nam sprzyjał, bo mogliśmy mieć trudniejszych przeciwników. Wiadomo, że Litwa i Turcja to świetne drużyny, lecz Bułgaria jest jak najbardziej w naszym zasięgu. Graliśmy z nimi w poprzednich eliminacjach, raz wygraliśmy, raz przegraliśmy. Naszym celem jest oczywiście wyjście z grupy…

…do czego wystarczy jedno zwycięstwo.

- Tak, zgadza się, ale przecież nie będziemy chcieli wygrać tylko jednego meczu. Zresztą, póki co ciężko jest mówić o realnych szansach każdego zespołu, gdyż nieznane są składy poszczególnych ekip. Nie wiadomo, czy Litwa oraz Turcja będą mogły liczyć na swoich reprezentantów, grających na co dzień w NBA.

Zanosi się jednak na to, iż Litwini będą chcieli wystawić najsilniejszy skład, zaś niepewna w kontekście gry w kadrze Turcji jest obecność Hedo Turkoglu i Mehmeta Okura.

- No tak, nie ma co ukrywać, że w razie braku Turkoglu czy Okura rosną szanse przeciwników, gdyż są to chyba ich najlepsi zawodnicy obecnie. Ale z drugiej strony, nie ma co patrzeć na to, co robią rywale. My sami też musimy skupić się nad tym, by wystawić jak najlepszy skład.

Czyli reprezentacja Polski z Marcinem Gortatem i Maciejem Lampem?

- Dokładnie. Jeśli tylko zechcą zagrać w reprezentacji, ich pomoc z pewnością byłaby pożytkiem dla wszystkich. Teraz jednak wszystko w rękach działaczy związku oraz trenerów kadry, którzy muszą nakłonić ich do występów z orzełkiem na piersi.

Zapytam trochę przekornie. Czy Łukasz Koszarek jest pewny załapania się do kadry na przyszłoroczną imprezę?

- Hmm… Na razie o tym w ogóle nie myślę. Pewne jest to, że jeśli będę grał dobrze w klubie, a i sam klub coś wreszcie osiągnie, na co czas najwyższy, to i drzwi do reprezentacji będą stać otworem. Także, mówiąc konkretnie - poprzez Anwil do kadry.

A jak odnosi się pan do sytuacji, w której związek od dłuższego czasu usilnie czyni starania o naturalizację jednego z wielu zagranicznych koszykarzy mających polskie korzenie, polsko brzmiące nazwisko lub przeszłość związaną z Polską?

- Nie rozważałem w ogóle tej kwestii. Póki co, w Polsce bardzo dużo mówi się na ten temat, lecz są to tylko słowa, a efektów nie widać żadnych. Musimy poczekać, aż ta sprawa stanie się faktem - wtedy będzie coś można powiedzieć. No i kolejna kwestia - kto będzie tym zawodnikiem, jeśli takowy w ogóle się pojawi?

A czy ta sytuacja nie jest dziwna i kuriozalna sama w sobie? Początkowo mówiło się o Danie Dickau, Chrisie Thomasie, potem o Rashidzie Atkinsie, Miah Davisie czy ostatnio o Andrew Wisniewskim…

- Dokładnie. Na chwilę obecną jest mnóstwo opcji, mnóstwo propozycji, lecz tak naprawdę nie ma żadnych konkretów. Jednakże, jeśli do reprezentacji miałby trafić jakiś naturalizowany zawodnik - niech to będzie ktoś naprawdę dobry, kto nam dużo pomoże. Wtedy będzie to prawdziwa korzyść dla naszej kadry.

Kosztem minut Łukasza Koszarka…

- Nie przesadzajmy, ja sobie poradzę (śmiech). A przy takim graczu z pewnością jeszcze bym się czegoś nauczył.

A sama droga, jaką obrał związek? To wszystko wygląda bardzo chaotycznie i nieskładnie. Jeszcze przed kilkoma dniami kibice we Włocławku żartowali, że jeśli poczekamy kilkanaście miesięcy, obywatelstwo będzie można przyznać Gerrodowi Hendersonowi, choć dziś już wiemy, że to już niemożliwe.

- Coś w tym jest (śmiech). Sprawa wygląda może i na śmieszną, ale w tej materii śmiechu być nie powinno. Reprezentacji Polski to największe dobro koszykarskie w kraju i tutaj działanie musi być konkretne. Chcemy pana X, resztę skreślamy i robimy wszystko, by to pan X dostał odpowiednie papiery. Tym bardziej, że boomu na koszykówkę w Polsce nie ma. Jeśli chcemy coś zmienić, powinniśmy zacząć od sukcesu reprezentacji. Jeśli tego zabraknie, to nie wróżę dobrej przyszłości.

Zostając trochę przy pozycji numer jeden, ale przekładając rozmowę na pańską osobę. Czy Łukasz Koszarek to w dalszym ciągu rozgrywający, czy może już rzucający obrońca?

- Myślę że i to, i to. W dzisiejszej koszykówce najlepsi rozgrywający potrafią świetnie rzucać, zaś rzucający kreować grę. Weźmy przykład Jaki Lakovicia z Barcelony. Potrafi świetnie podać, odpowiednio wykreować pozycję dla innego zawodnika, ale i potrafi rzucić.

Statystyki jednak nie kłamią. W zeszłym sezonie notował pan średnio około 10 punktów i 4 asysty, teraz punktów jest aż 15, ale asysty już tylko 3…

- Zgadza się. Sądzę, że stało się tak dlatego, że do zespołu powrócił Gerrod Henderson i asysty rozkładały się na nas dwóch. Jeśli masz go obok siebie na parkiecie, gra ci się zdecydowanie łatwiej i skuteczniej. Stąd może lepsza dyspozycja rzutowa. Zobaczymy teraz na ile to się zmieni po odejściu Gerroda.

A może przyczyna jest inna. Od początku kariery był pan ustawiany jako rozgrywający. Jedynym trenerem, który próbował przestawić pana na pozycję numer dwa był Saso Filipovski. Może to właśnie Słoweniec dostrzegł w panu coś, czego nie widzieli inni szkoleniowcy - że możesz być lepszym strzelcem niż playmakerem?

- Nigdy się nad tym nie zastanawiałem. Mogę tylko powiedzieć, że koszykówka bardzo szybko ewoluuje. Jeszcze kilka lat temu grało się zupełnie inaczej. Najlepszym rozgrywającym ligi był Rajmonds Miglinieks, który kompletnie nie potrafił rzucać, lecz piłkę partnerom dogrywał idealnie. Teraz jednak już jest zupełnie inaczej. Weźmy przykład Gerroda. Jest rozgrywającym, ale równocześnie zdobywa bardzo dużo punktów. Sumując - dzisiejszy trend wyznacza, by rozgrywający umiał zarówno organizować grę, jak i samodzielnie trafiać do kosza.

Wspomniał pan, że przy Gerrodzie gra się o wiele łatwiej. Złośliwi twierdzą, że teraz, gdy obok Łukasza Koszarka zabkranie koszykarza pokroju Hendersona, pańskie statystyki drastycznie się obniżą…

- Może to prawda, może nie (śmiech). Nie mam pojęcia. Z nim grało się zdecydowanie łatwiej. Poza tym my często wymienialiśmy się rolami. Raz ja byłem rozgrywającym, a Gerrod miał rzucać, innym razem role się odwracały. No ale teraz to już nie ma znaczenia.

Chciałbym by odniósł się pan do pewnej kwestii, która ma miejsce często w Hali Mistrzów, a która w niczym nie pomaga, wręcz przeciwnie. Jak reaguje pan na okrzyki w stylu ”Koszarek nie klep!”?

- Cóż ja mogę powiedzieć. Nie jest to miłe, oczywiście. Ale co ja mogę poradzić? Nie przeczę, że nie jest tak, tylko trzeba zrozumieć, że czasami taka jest taktyka, by grać długie akcje. Kiedy nie można sobie pozwolić na oddanie cennych sekund rywalowi, po prostu trzeba przyklepać piłkę gdzieś na połowie boiska (śmiech). Choć z drugiej strony, może i mam taki nawyk?

Zmieniając wątek. Od kilku tygodni trenuje was Igor Griszczuk. Co wniósł nowy szkoleniowiec do drużyny?

- Bardzo duży entuzjazm w naszej grze - to na pewno. Mniej gramy teraz schematami, a więcej jest miejsca na zwykłą radość z tego, co się na parkiecie robi. Trener Griszczuk jest bardzo ambitny. Kategorycznie zabronił nam poddawania się podczas meczów (śmiech). Myślę, że po tych naszych problemach na początku, teraz jest dużo więcej spokoju i pewności. To był naprawdę najwłaściwszy z ruchów. Ponadto, jeśli można tak to określić, trener Griszczuk gra razem z nami na boisku. Mi się to bardzo podoba, kiedy szkoleniowiec emocjonuje się meczem, skacze przy linii bocznej, cały czas coś pokrzykuje. To pomaga, bo my widzimy, że trener pragnie zwycięstwa, jak niczego innego i gdyby mógł, wbiegłby na parkiet.

W swojej karierze trenowało pana wielu znakomitych szkoleniowców. Wojciech Kamiński, Saso Filipovski, Ales Pipan, Andrej Urlep, Zmago Sagadin i obecnie trener Griszczuk. Gdyby miał pan określić, z którym pracowało się najlepiej, którego z nich by pan wymienił?

- Oj, nie chcę rzucać nazwiskami. Wybierając jednego szkoleniowca, skrzywdziłbym resztę, a tego nie chcę. Ponadto, z trenerami to jest tak, że każdy ma swoją wizję, teorię, co stara się przełożyć na praktykę. Jednemu to wychodzi, innemu nie. Poza tym ważne jest także zrozumienie, że pewna taktyka przez jeden sezon może działać, zaś w drugim kompletnie nie wypalić. Dlatego, choć mógłbym wskazać jednego trenera, nie chcę tego robić, bo każdy ma jakieś wady i zalety, jakiś pomysł na grę.

Dziś mecz z Czarnymi Słupsk. Co według pana trzeba zrobić, by wygrać z Czarnymi? Rozmawiałem z rozgrywającym słupskiej ekipy, Jasonem Straightem. On stwierdził, że Czarni muszą zagrać dobrą obronę, bo o atak jest spokojny.

- Hmm… Cóż, my możemy powiedzieć tak samo (śmiech). Gramy przecież we własnej hali, swoją średnią musimy rzucić. Póki co nie przegraliśmy jeszcze w Hali Mistrzów w tym sezonie. Mówiąc jednak poważnie, kluczem do wygranej będzie agresywna defensywa i koncentracja uwagi na wspomnianym Straighcie. Kilka dni temu zakładaliśmy, że będzie to moje i Gerroda zadanie, by maksymalnie utrudnić mu życie. Na chwilę obecną jednak, jak wiadomo, sytuacja uległa zmianie.

Czy Anwil nadal pozostaje w gronie liderów? W chwili obecna trwa taka faza przejściowa. Przykre porażki z początku sezonu są już niemalże zapomniane, zaś drużyna stylowo prezentuje się lepiej. Czekają was teraz trudne mecze, które odpowiedzą na pytanie, gdzie tak naprawdę jest obecnie Anwil.

- O tak, terminarz mamy teraz napięty i trudny. Z tego, co pamiętam to Czarni, potem wyjazd do Zgorzelca, u siebie ze Stalą i wyjazd do Starogardu. Także, jak widać, te mecze z pewnością określą naszą prawdziwą wartość i pokażą, w jakim miejscu się znajdujemy. Należy jednak pamiętać, że to tylko runda zasadnicza. Mamy zająć jak najwyższe miejsce, a potem rozpocznie się prawdziwa gra w play-off. Oczywiście, każdy zespół chce wygrać każdy mecz, więc nie tylko my myślimy o dobrej pozycji przed fazą play-off.

Na koncie drużyny są jednak trzy porażki. Każda następna oddala nieco wizję dobrej lokaty…

- My zdajemy sobie z tego sprawę. Wiemy, o co gramy i jaka jest nasza sytuacja. Z drugiej strony, te trzy porażki o niczym nie świadczą. Liga jest wyrównana i niemal w każdej kolejce dochodzi do jakichś niespodziewanych wyników. Pamiętamy jednak o tym, że zaledwie jedna porażka więcej i możemy spaść o kilka oczek w tabeli. Dlatego chcemy wygrywać wszystko, co się da.

No właśnie. Poziom ligi w tym roku jest trochę niższy niż w poprzednich latach, lecz poziom poszczególnych drużyn zbliżył się. Sportino wygrało w Słupsku, Polpharma ograła Turów i przegrała jednym punktem z Asseco… Czy dopuszczacie do siebie myśl, że w słabszej niż przed kilkoma latami lidze, może zabraknąć Anwilu w decydującym starciu o złoto?

- Powiem tak - naszym minimum jest półfinał (śmiech). Lecz każdy z nas chce zagrać w finale, którego we Włocławku od paru lat nie było. Kiedy już znajdziemy się, jako jedna z dwóch najlepszych drużyn, w finale play-off, wtedy wszystko może się zdarzyć. Natomiast na pewno będziemy robili wszystko, co w naszej mocy, by ten pułap osiągnąć. I jeśli tylko będą omijać nas kontuzję, które trochę pokrzyżowały nam plany na początku sezonu, wtedy będzie tylko lepiej. Póki co, przed nami mecz z Czarnymi. Wygrana na pewno pozwoli nastroić się optymistycznie przed kolejnymi spotkaniami.

Źródło artykułu:
Komentarze (0)