Maciej Kwiatkowski: Operacja LeBron James - jak James rozgryzł NBA (komentarz)

AFP / LeBron James na koniec sezonu pokazał kto jest nr 1 w NBA
AFP / LeBron James na koniec sezonu pokazał kto jest nr 1 w NBA

W zakończonych w niedzielę finałach NBA jeden koszykarz pokonał najlepszą drużynę w 70-letniej historii sezonów regularnych. Mógł to zrobić tylko LeBron James i zrobił to dlatego, że wiedział na kiedy ma przygotować szczyt formy.

Po 13 latach gry w lidze LeBron James jest NBA. Wie o niej wszystko. Zna nie tylko historię ligi i zawodników, którzy przed nim stali się legendami tego sportu. Nie tylko Dave'a Binga, ale i Oscara Schmidta. Zna nie tylko dobre oraz może przede wszystkim słabe strony tych, którzy są w lidze obecnie. Nie tylko doskonale wie przeciwko komu gra, z kim gra, kogo atakować, kogo nie, ale najlepiej wie, że sezon NBA to maraton, nie sprint.

31-letni James z Akron jest jak dowodzący operacją "LeBron James", mózgiem sterującym całą maszyną. Jego atletyczne możliwości po dekadzie gry pozostają wciąż niesamowite - 203 cm wzrostu, 116 kilogramów i niemal zero tłuszczu. Aby je utrzymać, poświęca temu trzy godziny dziennie na siłowni, zatrudnia prywatnego kucharza i dwóch trenerów od przygotowania motorycznego, którzy pracują tylko dla niego. Ale żeby ta maszyna działała wtedy, kiedy ma działać, musi odpowiednio rozłożyć akcenty w trakcie sezonu. Sezonu, który trwa od października aż do czerwca i wymaga rozegrania ok. 100 meczów.

Dla Jamesa aż 7 z 10 ostatnich sezonów trwało właśnie od października do czerwca. Ostatnimi, którzy zaliczyli taką serię, były w latach 1982-91 gwiazdy Lakers Magic Johnson i Kareem Abdul-Jabbar. NBA dla Jamesa, to maraton ciągnący się przez 82 mecze sezonu regularnego, przeloty do 29 miast, nocne powroty do Cleveland i poranne treningi, poprzedzone pracą na atlasie. To indywidualny reżim, w którym same 48-minutowe mecze stanowią dla niego często okazję do złapania oddechu. Trudniejsze od samej gry jest przygotowanie się do niej. To przestrzegany rytm snu i dieta. To próba utrzymania procesu, gdy o godz. 21 wieczorem wsiada w samolot, aby z jednego końca Stanów przelecieć na drugi. To samokontrola i walka o utrzymanie ciągłości tego rytmu. To sprawy, o których nie mamy pojęcia. Rzeczy, o których wie tylko on sam. Cała operacja przygotowuje na koniec koszykarską maszynę, jaką jest od dekady.

ZOBACZ WIDEO #dziejesienaeuro. Maciej Żurawski o pracy Adama Nawałki. "Każdy czuje się potrzebny"

LeBron nigdy nie miał poważnej kontuzji. Tylko jeden raz w ciągu trzynastu lat opuścił więcej niż sześć meczów w jednym sezonie. I zrobił to w styczniu 2015 roku, tylko po to, by zregenerować się i zacząć sezon od nowa. Wtedy, półtora roku temu, pojawiały się głosy, że już po nim, że James jest - jak to się mówi "done". Że już się skończył. Nie kłócił się z tym, nie krzyczał, że "nie!", tylko wrócił i już w pierwszym meczu rzucił 31 punktów, a potem na własnych barkach poprowadził rozbitych kontuzjami Cavaliers do finałów NBA.

To przed kilkoma laty San Antonio Spurs jako pierwsi w NBA zaczęli dawać zawodnikom mecze wolnego. Wściekły komisarz David Stern potrafił karać ich za to grzywnami, a właściciel Spurs Peter Holt tylko wzruszał ramionami. Była to jeszcze jedna rzecz, w której Gregg Popovich okazał się pionierem - Spurs oszczędzali swoje gwiazdy w długim sezonie regularnym, aby potem Tim Duncan, Manu Ginobili i Tony Parker błyszczeli świeżością w play-offach. W 2016 roku nikogo już nie dziwi "DNP - rest" obok nazwisk gwiazd ligi. James zawsze doceniał Spurs i nawet po wygranych finałach w 2013 roku nazywał ich najlepszą organizacją NBA.

Kiedy po przegranych finałach w 2014 roku wrócił do Cleveland, odchudzony o 4-5 kilo, pasywny w ataku, bardziej doglądający gry zespołu, niż kreujący ją, zaczęto zastanawiać się czy przypadkiem LeBron już się nie skończył. Radzenie sobie z takimi komentarzami to od piętnastu lat część życia Jamesa - udowadnianie niedowiarkom, że nie mieli racji - i wtedy też nie powiedział co robi. Nie tłumaczył się, gdy wszyscy zastanawiali się co jest nie tak. Powołując się na problemy z kolanem, po rozczarowującym starcie sezonu Cleveland (19-14), zrobił sobie dwa tygodnie wolnego na przełomie grudnia i stycznia, a kiedy wrócił - wrócił odmieniony i Cavaliers wygrali 32 z kolejnych 40 meczów do końca sezonu regularnego.

Trudno o bardziej dobitny przykład wiedzy Jamesa o współczesnej NBA, niż to co zrobił w zakończonym wczoraj sezonie. Od października, aż do wczesnych dni kwietnia, patrzył jak ligę przejmuje Stephen Curry. Odświeżał swój twitterowy "timeline" i widział jak na ustach jest tylko Curry, Curry to, Curry tamto - pierwszy w historii ligi gracz bezdyskusyjnie wybrany MVP rozgrywek sezonu regularnego.

James nie gra jednak w lidze z Currym - co pokazał mu w tych finałach - nawet jeśli wiosną kilkukrotnie w swoich komentarzach dał poznać, że nie chce słyszeć o tym, że stracił tron najlepszego koszykarza planety. 449 koszykarzy NBA ściga się o to kto zagra w Meczu Gwiazd, kto otrzyma nominację do najlepszych piątek ligi, kto zostanie wyróżniony nagrodą dla gracza tygodnia, czy w końcu o to kto wygra tytuł. Tylko jeden z 450 koszykarzy myśli innymi kategoriami, bo gra w innej lidze - w lidze z największymi zawodnikami w historii koszykówki. Ściga się z nimi w ilości pierścieni mistrzowskich i tytułów MVP Finałów i na koniec sezonu pokazał Warriors, że ich rekordowy bilans 73-9 może w ciągu dwóch miesięcy z sukcesu, zamienić się w powód do żartów, o ile nie zostanie podparty mistrzostwem. Pokazał im, który moment sezonu jest najważniejszy. Wysłał ich w niedzielę do domów z pracą domową.

Średnio 30 punktów, 11 zbiórek, 9 asyst, 2,5 przechwytu i 2 bloki w finałach NBA było jego najlepszą serią w życiu. Kiedy Warriors padali z wycieńczenia po sezonie regularnym, w którym ścigali się z rekordem Bulls i Jordana, James wyglądał jakby mógł rozegrać z Warriors jeszcze jedną serię. Blokował rzuty, kradł piłki, podczas gdy w poprzednich latach docierał do finałów zmęczony ciągnięciem za sobą kontuzjowanego kolana Dwyane'a Wade'a czy rok temu Cavaliers bez Kyrie'go Irvinga i Kevina Love'a. Nie byłoby tego trzeciego tytułu bez ich pomocy - zwłaszcza bez Irvinga, który w finałach był fantastyczny, zaliczając średnio 27,1 punktów i trafiając zwycięski rzut w meczu nr 7 - ale Cavaliers nie mieliby szans, gdyby James po cichu nie wyreżyserował sobie, w którym momencie ma trafić z formą.

Kiedy gracze Warriors padali jak muchy - wymęczony Curry, kontuzjowani Andrew Bogut i Andre Iguodala - na końcu stał James, gotowy, żeby grać dalej. 7 wizyt w Finałach w ostatnich 10 latach, gra w reprezentacji latem w igrzyskach w 2008 i 2012 roku, już 31 lat na karku, 3 tytuły mistrza i wciąż o trzy tytuły mniej niż Jordan. Ale wrażenie, że rozgryzł sezon NBA i to nie jest jeszcze koniec.

Zobacz więcej publikacji tego autora ->

Komentarze (4)
avatar
R77
20.06.2016
Zgłoś do moderacji
1
0
Odpowiedz
Nic dodać nic ująć.... jest wielu wybitnych graczy, ale obecnie Król jest tylko 1-LBJ :-) Niech gra jak najdłużej się da na takim poziomie :-) Tego mu życzę z całego serca :-) :-) :-) I love th Czytaj całość
avatar
bezet
20.06.2016
Zgłoś do moderacji
3
0
Odpowiedz
Świetny komentarz Maćka. Jak zwykle zresztą.
Szkoda tylko że nie wspomniał trochę o pracy Lebrona nad mentalnością własną i drużyny. To oglądanie Godfather w finałach, wspólne obiady z drużyną
Czytaj całość
avatar
GeDo
20.06.2016
Zgłoś do moderacji
0
0
Odpowiedz
Wszystko pieknie i ladnie .Gratki dla LeBrona i Cavaliers.Niech teraz obronią mistrzostwo to bedą dla mnie królami NBA. 
avatar
Andre.
20.06.2016
Zgłoś do moderacji
0
0
Odpowiedz
Panie Macieju, dobry artykuł, ale nie przesadzajmy też w drugą stronę z gloryfikowaniem LeBrona. Nie on pierwszy tak dba o siebie i swoje ciało, przecież to ich zawód. Niezaprzeczalnie jest to Czytaj całość