Koszykarze AZS Koszalin mogli sporo namieszać na zakończenie 4. kolejki PLK. Jeszcze na cztery minuty przed końcem spotkania przegrywali z PGE Turowem Zgorzelec zaledwie 57:58 i to oni w tym momencie dyktowali warunki gry. Koszalinianie byli zespołem bardziej skutecznym i opanowanym w ataku, który nie tylko z zimną krwią trafiał do kosza, ale przede wszystkim zmuszał gospodarzy do popełnienia prostych błędów.
- Cieszę się, że wróciliśmy do gry pomimo dwudziestu jeden punktów straty i mogliśmy sprawić nawet niespodziankę. Zabrakło nam trochę siły, a ponadto mieliśmy też trochę swoich problemów zdrowotnych. Gratulacje dla wygranych. Fajnie było tutaj powrócić - przyznawał Piotr Ignatowicz, który jeszcze w poprzednim sezonie był trenerem PGE Turowa Zgorzelec.
Koszalinianie z pewnością szybko będą chcieli jednak zapomnieć o pierwszej połowie rozegranej w Zgorzelcu. Akademicy w ciągu dwudziestu minut nie trafili ani jednego z ośmiu oddanych rzutów z gry, a w dodatku popełnili aż 14 strat. Przyjezdni byli zagubieni wobec presji jaką wymuszali na nich agresywną obroną podopieczni trenera Mathiasa Fischera. Zawodził przede wszystkim Kenneth Manigault, który w całym meczu zdobył zaledwie 6 punktów na 33-procentowej skuteczności z gry. Dodatkowo Amerykanin zapisał na swoim koncie aż 6 strat.
- Styl w jakim gra zespół ze Zgorzelca jest troszkę trudny i różni się od innych drużyn. Potrzebowaliśmy czasu, żeby się w tym połapać. PGE Turów bardzo destrukcyjnie wpływa na rywali tym, że praktycznie przez cały mecz gra agresywnie na piłce, dzięki czemu przyspieszają też tempo. Z tego po pierwsze generują straty, a po drugie ciężko jest wtedy zorganizować atak pozycyjny. Mieliśmy z tym spory problem w pierwszej połowie - dodawał Piotr Ignatowicz, trener AZS Koszalin.
ZOBACZ WIDEO Legia - Real. Michał Kucharczyk: Marzenie to mi się spełni z Barceloną na Camp Nou
Facet w uniformie konduktora z rozterkami małego księcia, lansujący się na planie teledysku jakiejś smutnie tandetnej Czytaj całość