[b]
WP SportoweFakty: Wielkimi krokami zbliża się mecz Stelmetu BC z Energą Czarnymi Słupsk. Czy pana serce z tego powodu zaczęło mocniej bić?[/b]
Jarosław Mokros: Staram się podejść do tego meczu bez większych emocji. Nie chcę się za bardzo podpalać, bo to niczego dobrego nie przyniesie. Chętnie spotkam się z byłymi kolegami na parkiecie, których bardzo szanuję, tak samo sztab szkoleniowy. Z nikim z nich nie byłem skonfliktowany. Sentyment pozostał, bo spędziłem w tym zespole prawie cztery lata. Byłem mocno przywiązany i ten dreszczyk emocji na pewno się pojawi przed samym spotkaniem.
Gdyby ktoś panu powiedział przed sezonem, że w trakcie rozgrywek zmieni pan pracodawcę, to co by mu pan odpowiedział?
- To poprosiłbym go, żeby popukał się w głowę (śmiech). Nawet w najśmielszych oczekiwaniach nie przewidywałem, że sprawy w ten sposób się potoczą. Podobnie było z kontuzją na kadrze, od której wszystko się zaczęło. Jechałem z myślą, że załapię się do dwunastki i będą odgrywał ważną rolę. Nie sądziłem także, że były już prezes Twardowski w ten sposób się zachowa wobec mnie.
Kiedy pojawiły się pierwsze symptomy ewentualnych problemów?
- Trudno to dokładnie określić, ponieważ podczas okresu rehabilitacji normalnie pracowałem, przychodziłem praktycznie na każdy trening. Klub milczał w sprawie finansów. Ja wystawiałem faktury, które były przyjmowane. Myślałem, że wszystko "gra". Później spostrzegłem, że są problemy, bo nie dostawałem pieniędzy przez trzy miesiące. Nie miałem kasy na koncie i zacząłem się zastanawiać, dlaczego to tak długo trwa. No i wtedy zaczęły się "jaja".
[b]
Wtedy też na światło dziennie wyszły inne kwestie - m.in. działania Marcina Sałaty. Jako pierwszy zareagował Roberts Stelmahers, który zgłosił się do klubu, że dostał połowę pensji. Sporo oliwy do ognia dodał Stanley Burrell, który powiedział sporo mocnych w kierunku byłego generalnego menedżera. To pana zaskoczyło?[/b]
- Przez kilka lat klub normalnie funkcjonował, nie było żadnych problemów. Były drobne opóźnienia w wypłatach, ale to się zdarza także u innych. Pytasz o Marcina Sałatę. Wiedziałem np. o tym, że pożyczał pieniądze od zawodników. Robił to dość regularnie. Ode mnie też pożyczył pewną sumę pieniędzy. Ja jestem takim człowiekiem, że jak ktoś potrzebuje wsparcia, to mu chętnie pomogę. Zaufałem mu.
ZOBACZ WIDEO Mateusz Klich: Chciałbym wrócić do reprezentacji, jestem na to gotowy
Oddał?
- Tak, choć musiałem poczekać kilka miesięcy. Nie paliło się, ponieważ nie była to wielka suma.
[b]
Generalny menedżer pożyczający pieniądze od kilku zawodników to dość rzadki obrazek. Ktoś się tym zainteresował?[/b]
- W moim przypadku było to w okresie świątecznym. Pożyczyłem Marcinowi kilkaset złotych. Nie pytałem po co mu te pieniądze. Byłem przekonany, że chodzi o prezenty dla dzieci. Nie wiedziałem, jaka jest prawdziwa potrzeba. Gdybym miał taką wiedzę, to na pewno tych pieniędzy bym nie pożyczył. Drugi raz takiego błędu nie popełnię.
Czy odejście prezesa Twardowskiego pana zaskoczyło?
- Nie.
Kiedy miał pan ostatni kontakt z byłym już prezesem?
- Ostatnia nasza rozmowa odbyła się w siedzibie klubu, kiedy to prezes Twardowski zaprosił mnie na spotkanie, by ostrzec przed działaniami Tarka Khraisa. Wtedy już wiedziałem, że nie mamy o czym rozmawiać. Od tego czasu kontaktu nie mamy i jakoś mnie to nie martwi.
Czy w momencie wygrania sprawy z Energą Czarnymi Słupsk podniósł pan ręce w geście triumfu?
- Nie, byłem tą sprawą już tak zmęczony, że po prostu cieszyłem się, że w końcu dobiegła końca. Od samego początku wiedziałem, że mam rację. Mój agent mnie nie zawiódł. Zresztą rozmawiałem z wieloma ludźmi - z prawnikami, ubezpieczycielami. Każdy podkreślał, że racja jest po mojej stronie. Pozytywny wyrok był kwestią czasu. Ludzie dzwonili z gratulacjami, ale dla mnie to nie było jakieś wielkie zwycięstwo.
[b]
Sprawę pan wygrał, ale chyba niesmak pozostał, że w ten sposób musiał się pan pożegnać z miejscem, z którym dość mocno się pan związał.[/b]
- Powtarzałem to wiele razy: ja nie jestem gościem, który co roku zmienia kluby, lata po całej Polsce, by zarobić tysiąc czy dwa tysiące więcej. Przywiązuję się do jednego miejsca. W Słupsku było mi bardzo dobrze. W zespole miałem dość mocną pozycję, którą sam sobie wywalczyłem jeszcze za czasów Andreja Urlepa. Tylko idiota chciałby z tego rezygnować. Byłem zadowolony z warunków kontraktowych, drużyna była bardzo dobra, więc nie chciałem tego zmieniać, ale sytuacja zmusiła mnie do tego. Zostałem opluty, więc musiałem coś z tym zrobić.
Czy teraz odzyskał pan już ten wigor, do którego przyzwyczaił pan kibiców?
- Cały czas go odzyskuję. Powoli wracam na swoje tory. Niestety w minionym tygodniu dopadła mnie choroba, przez którą straciłem kilka kilogramów. W niedzielę będę gryzł parkiet, tak aby ludzie mieli radość z oglądania moich występów. Chcę się w końcu cieszyć koszykówką.
Zielona Góra nie jest już panu obca?
- Czuję się dużo swobodniej niż na początku. Wtedy to mieszkałem w hotelu i miałem dość daleko do hali. Teraz mam mieszkanie znacznie bliżej. Jest dobrze usytuowane, mam wszystko, co mi potrzeba do życia. Mogę się w pełni skoncentrować na koszykówce.
Karol Gruszecki pomógł się zaaklimatyzować w nowym miejscu?
- Tak, od początku mogłem na niego liczyć. Pomógł mi w przeprowadzce, podpowiadał na treningach. Jestem mu wdzięczny, zachował się jak prawdziwy przyjaciel.
Rozmawiał Karol Wasiek