Musiał wydać 150 dolarów, żeby dostać się na obóz w NBA. Teraz chcą mu płacić miliony

Getty Images / Rob Carr
Getty Images / Rob Carr

Jeszcze trzy lata temu nie miał na codzienne życie. Musiał zapożyczać się u znajomych, żeby kupić dzieciom ubrania. Jonathon Simmons nieoczekiwanie dostał się do zespołu NBA i teraz wreszcie czeka go nagroda.

W tym artykule dowiesz się o:

Jonathon Simmons, po dwóch sezonach spędzonych w San Antonio Spurs, może podpisać nową umowę. Jest tzw. zastrzeżonym wolnym agentem. Oznacza to, że każdą ofertę przedstawioną przez inny zespół Spurs mogą wyrównać, a wtedy zawodnik zostanie w Teksasie.

Jego historia działa na wyobraźnię. Musiał zapłacić 150 dolarów za licencję, żeby dostać się na obóz Austin Spurs, zespołu D-League będącego filią ekipy z NBA. Podczas rozgrywek w niższej lidze zrezygnował z gry i poszedł do pracy, bowiem tam zarabiał więcej, a na utrzymaniu miał cztery córki.

Ostatnia szansa

Simmons pochodzi z Houston, tam uczęszczał na uniwersytet. Orłem nauki nie był, wcześniej wylądował w junior college, gdzie uzyskuje się tytuł odpowiadający polskiemu technikowi. W 2012 roku porzucił uczelnię, żeby przystąpić do draftu. Miał za sobą niezły sezon, ale skauci go nie zauważyli. Chciał porzucić koszykówkę, do czego namawiała go mama. - Mówiła, żeby wrócił do fryzjerstwa. Byłem w tym naprawdę niezły, zarabiałem na tyle, że mogłem wyżywić rodzinę. Zrobiłem nawet profesjonalny kurs - mówił Simmons.

ZOBACZ WIDEO Żewłakow: żyjemy w erze Cristiano Ronaldo

Nie zostawił koszykówki, w styczniu 2013 roku grał w American Basketball League, gdzie rzucał dla Sugar Land Legends po 36,5 pkt na mecz. Dalej nic, nikt go w NBA nie chciał. Przełom nastąpił we wrześniu 2013 roku. Wydał wspomniane 150 dolarów i zapisał się na testy do Austin Toros (wkrótce Austin Spurs). - To była moja ostatnia szansa. Widziałem ludzi, z którymi grałem w czasach college'u, jak podpisują umowy w NBA. Ja nie miałem nic. Na testy przyszło ponad 60 ludzi, każdy usłyszał kiedyś "nie". Gdyby mnie nie wybrali, rzuciłbym koszykówką na zawsze - mówił Simmons.

Dostał się do zespołu, w D-League grał dwa sezony, zarabiał śmieszne - jak na koszykarza - pieniądze. Oprócz treningów chodził codziennie do pracy od godz. 9 do 17. Występował w 2015 roku w lidze letniej w Orlando, gdzie reprezentował barwy Brooklyn Nets.

"Podpisali z tobą umowę"

San Antonio Spurs od 1998 roku rokrocznie awansują do play offów. Drużyna, prowadzona przez Gregga Popovicha, jest wzorem stabilności, ale ma to jeden minus - od 1997 roku i czasów Tima Duncana (wielka gwiazda SAS i NBA, zakończył w 2016 roku karierę, 5 tytułów na koncie) zespół nie dostaje wysokich numerów w drafcie. Musi więc szukać zawodników, których inni nie wypatrzą. Tak do zespołu trafili Manu Ginobili, Tony Parker czy Kawhi Leonard (za tego ostatniego Spurs oddali George'a Hilla, cenionego przez Popovicha obrońcę). Tak też otworzyła się szansa dla Simmonsa.

Menedżer zespołu z Teksasu coś zobaczył w tym 26-letnim koszykarzu, który od dawna próbował dostać się do ligi zawodowej. - Byłem w autobusie w Orlando, kiedy zadzwonił telefon. To był mój agent. "Słuchaj, jesteś teraz zawodnikiem NBA". Odpowiedziałem tylko ostrożnie "OK". On dalej: "Spurs podpisali z tobą umowę na dwa lata" Ja znowu: "Co? OK". Tyle potrafiłem z siebie wydukać - wspominał Simmons.

Wystąpił w lidze letniej w Las Vegas. Był w gazie, kiedy dowiedział się, że wreszcie osiągnął cel. Został najlepszym zawodnikiem rozgrywek i poprowadził Spurs do wygranej. Dwa dni później był już oficjalnie koszykarzem NBA. - Pracowity, do tego zadziora. Nigdy się nie poddał - mówił o nim Popovich.

Jedzenie za dolara

Trener San Antonio Spurs często wysyłał go do Austin Spurs, ale przez dwa sezony Simmons pracował na swoje nazwisko. W Milwaukee kibice krzyczeli do niego podczas wykonywania osobistych "Kim ty jesteś, kim ty jesteś?". W spotkaniu z Bucks zdobył wtedy 18 pkt. Nikt go nie znał, co było jego atutem. Był zmorą najlepszych zawodników rywali. Nie miał nic do stracenia i robił wszystko, żeby trener San Antonio stawiał na niego jak najczęściej. W meczach z Golden State pilnował Stephena Curry’ego, z Houston - Jamesa Hardena.

W nowym sezonie może być już zawodnikiem innej drużyny. W Teksasie zarobił ok. 1,7 mln przez dwa lata. Spurs - wobec ciężkiej kontuzji podstawowego rozgrywającego, Tony’ego Parkera, a także po pogromie 0-4 w starciu w play offach z Golden State - prawdopodobnie będą chcieli wzmocnić skład. Nie wiadomo, czy zdecydują się na wydanie kwoty rzędu 7-10 mln dolarów za sezon dla Simmonsa, bo takie sumy się nieoficjalnie pojawiają. Zainteresowanie zawodnikiem wykazywali m.in. Brooklyn Nets i New York Knicks.

28-latek musi oglądać się na pieniądze, bo prawdopodobnie dostanie jeden większy kontrakt do końca kariery. Jest pracowity i silny, wolą walki nadrabia braki (m.in. słaba skuteczność za trzy), ale też ma niewielkie doświadczenie. Menedżerowie mogą się obawiać, że swoje zalety eksponuje jedynie w dobrze funkcjonującej maszynie Popovicha. Jak będzie w innym zespole - nie sposób ocenić. Podwyżkę dostanie, to pewne. Zasłużył na nią, zrobił wielki postęp, a chyba nikt nie spodziewał się, że po dwóch latach nieznany zawodnik będzie mógł liczyć na miliony rocznie.

- Jak byłem mały, mama zabierała nas do McDonalda. Stać nas było jedynie na najtańsze jedzenie, a "Dollar Menu" było moją skarbnicą. Pod tym względem nic się nie zmieniło. W porównaniu do tego co miałem, zarabiam fortunę, ale pamiętam co przeszedłem, żeby dostać się do NBA i ile razy mnie skreślali. Pieniądze mnie nie zmieniły - mówił Simmons.

Źródło artykułu: