Michał Fałkowski: Podstawowa rzecz - od zakończenia pańskiej kariery koszykarskiej minęło już ponad pięć lat. Czym obecnie pan się zajmuje?
Edgars Sneps: No właśnie, prawie pięć lat. Kupa czasu, minęło jak z bicza strzelił (śmiech). Może dlatego, że po zakończeniu kariery od razu otrzymałem ciekawą propozycję i nie miałem czasu się nudzić? Zacząłem wówczas pracę na stanowisku dyrektora sportowego reprezentacji Łotwy w Łotewskim Związku Koszykówki (LBF). Podobało mi się to, ale kiedy w lecie 2005 roku zaproponowano mi funkcję Sekretarza Stanu od sportu w Ministerstwie Edukacji, nie wahałem się ani minuty. To była wyjątkowa okazja i nie mogłem jej zmarnować. Piastując najwyższy sportowy urząd na Łotwie, przez trzy lata byłem odpowiedzialny za wszystkie sportowe sprawy w państwie. Bardzo mi to schlebiało i napawało dumą, aczkolwiek wiedziałem jak wielka odpowiedzialność ciąży na mnie. W 2008 roku po raz kolejny zmieniłem pracę. Wróciłem do LBFu, gdzie pełnię od tamtej pory funkcję wiceprezydenta federacji i członka zarządu. Zajmuję się kadrami narodowymi: seniorów, juniorów, sztabem szkoleniowym, rozwojem itd.
Ma pan choć trochę wolnego czasu dla siebie?
- Szczerze powiedziawszy - bardzo mało. Praca w związku pochłania zdecydowaną większość mojego czasu, a poza tym od roku 1997 prowadzę własną firmę sprzedającą różne rzeczy i sprzęt związany z koszykówką. Przez te 12 lat firma zdobyła taką renomę, że obecnie dostarczamy każdy rodzaj sprzętu do każdej hali koszykarskiej na Łotwie.
Tęskni pan w ogóle za powrotem do czynnej koszykówki?
- Może to dziwne, ale w ogóle nie tęsknię za profesjonalną koszykówką. Wydaje mi się, że przede wszystkim dlatego, że to co chciałem osiągnąć - osiągnąłem. Teraz oglądam koszykówkę jedynie w telewizji i nawet nie mam czasu, żeby pójść gdzieś porzucać na kosz. W miejsce tego staram się regularnie biegać oraz gram w piłkę nożną.
Przeszedł pan na emeryturę w wieku 32 lat. To nie zdarza się często...
- Faktem jest, że skończyłem z koszykówką dość wcześnie, ale całą moją karierę ciężko pracowałem i wszystko, co osiągnąłem zawdzięczam tysiącom godzin spędzonych indywidualnie na salach sportowych. Kiedy wszyscy szli do domu po treningu, ja zawsze zostawałem i ćwiczyłem sam. A jak nie byłem akurat na sali, to często biegałem po boisku lubi wyciskałem na siłowni. To wszystko owocowało później w wielu okolicznościach. I pod względem czysto fizycznym, bo gdy doznawałem jakiejś kontuzji, bardzo szybko wracałem do pełnej sprawności, ale także pod względem psychicznym. Myślę, że byłem zawodnikiem bardzo pewnym siebie, bo wewnątrz zawsze wiedziałem, że te treningi, dodatkowe ćwiczenia muszą przynieść korzyść.
Dziesięć sezonów z dwunastoletniej kariery spędził pan w swoim kraju, a pozostałe dwa - w Anwilu Włocławek. Można to jakoś wyjaśnić dlaczego jedynym zagranicznym klubem w pańskiej karierze był klub z Polski?
- Żeby to wyjaśnić musimy cofnąć się do roku 1997. To jest bowiem data graniczna. Przed dwunastoma laty Łotwy nie było na koszykarskiej mapie Europy z różnych względów, w tym także z tych czysto finansowych. Łotewskie zespoły bardzo rzadko uczestniczyły w europejskich pucharach, więc równocześnie ciężko było zaobserwować jakichkolwiek dobrych zawodników z mojego kraju. Wszystko zmieniło się właśnie w roku 1997 - wtedy zespół ASK/Broceni Ryga dotarł do 1/4 Pucharu Saporty, wygrywając nawet jeden mecz z wielkim Realem Madryt, który później zwyciężył w tych rozgrywkach. Wszyscy zrozumieli, że na Łotwie grają świetni zawodnicy i lada moment, jak tylko staną się wolnymi agentami będę grać zagranicą. W ten sposób dla europejskiego basketu zaistnieli tacy gracze jak Roberts Stelmahers, Ainars Bagatskis...
...Edgars Sneps.
- No tak, ja też byłem w tym pionierskim gronie (śmiech). W roku 1999 otrzymałem propozycję z Anwilu Włocławek i długo się nad nią nie zastanawiałem. Miałem wówczas 27 lat, a za sobą najlepsze lata kariery na Łotwie. W moim kraju nic więcej już osiągnąć nie mogłem, a Włocławek był naprawdę dobrym miejscem na grę. Od roku 1997 w Polsce panował boom na koszykówkę, a same rozgrywki ligowe zwiększały swój poziom. Pojawiali się coraz lepsi zawodnicy i trenerzy. Moim zdaniem obecnie rozgrywki w Polsce są słabsze od tych sprzed dekady. Polski basket stracił, a w to miejsce zyskały inne sporty takie, jak piłka nożna, siatkówka czy piłka ręczna. Na szczęście macie teraz Eurobasket we wrześniu. To może być katalizator, który przywróci polskiej koszykówce należne jej miejsce.
Jakie czynniki zdecydowały, że przyjął pan ofertę Anwilu?
- Tak, jak mówiłem - polska liga była wówczas naprawdę silna. Znałem Anwil i Śląsk z pucharów europejskich, a ponadto waszą ligę zachwalał mój przyjaciel Rajmonds Miglinieks. Gdy, podczas negocjacji z Anwilem, dowiedziałem się, że klub chce sprowadzić do drużyny także i Raja - wiedziałem, że muszę podpisać ten kontrakt (śmiech).
Co wspomina pan najchętniej z tamtego okresu?
- Najchętniej i najlepiej wspominam fanów Anwilu. Wszyscy kibice na meczach, na treningach, poza parkietem, ludzie przypadkowo spotkani w mieście czy moi sąsiedzi - wszyscy byli wspaniali i wspierali mnie na każdym kroku. Doceniali to, że poświęcam się dla ich drużyny. A przy okazji sprawiali, że przeciwnicy bali się przyjeżdżać do Włocławka, bo podczas meczów nie słyszeli własnych myśli. Pamiętam również jak po meczu z Pruszkowem, który dał nam awans do finału, jeden z fanów wycałował mój samochód, gdy próbowałem jechać do domu (śmiech). Pamiętam również, że kilku młodych ludzi założyło moją stronę internetową, zbierając różne ciekawe materiały o mnie i o moim kraju. Aż się łza w oku kręci...
Niemożliwe jednak by z Włocławkiem miał pan same pozytywne wspomnienia. Kojarzy pan jakieś przykre wydarzenia z tamtego okresu?
- Niestety pewnych spraw nie da się zapomnieć. Nie jestem do końca pewien, czy chcę podzielić się tymi najgorszymi... Mogę wspomnieć o kwestiach czysto sportowych. Pamiętam jak byłem wściekły, że z powodu kontuzji nie mogłem dokończyć sezonu 2000/2001 we właściwy sposób i z tego powodu nie zagrałem na Eurobaskecie w Turcji.
Grał pan w dwóch różnych ekipach Anwilu. Czy da się porównać w jakiś sposób zespoły z sezonów 1999/2000 i 2000/2001?
- W pierwszym sezonie grałem razem z Rajem Miglinieksem czy Dainiusem Adomaitisem pod skrzydłami trenera Daniela Jusupa. W kolejnym sezonie znów trenował nas Jusup, ale pod koniec sezonu zastąpił go Stevan Tot. Z zawodników zagranicznych pamiętam Davora Marcelicia czy Vladka Krsticia. Cóż, nie jest tajemnicą, że krajanie na obczyźnie zawsze trzymają się razem, dlatego i ja starałem się obracać w kręgach moich rodaków. Stąd przyjaźń z Rajem czy Igorem Griszczukiem, który bardzo imponował mi na parkiecie i bardzo pomagał poza nim. Pamiętam jak spokojnie i z rozwagą zniósł to, że z sezonu na sezon jego rola w zespole zmalała. Wiedział, że takie są prawidła i tak jest lepiej dla drużyny. To wielki człowiek i mój przyjaciel. Zatrzymując się na chwilkę przy trenerach - Jusup miał kontrowersyjnie uosobienie, ale nie można mu odebrać tego, że był ekspertem koszykówki. Wiedział jak grać, by wygrać. Tot zawsze kojarzył mi się raczej z agentem, menedżerem czy jakimś zarządcą niż z trenerem, który kopie tak długo, aż dokopie się do wyznaczonego celu.
W dwóch sezonach, w których grał pan we Włocławku zdobył pan dwa srebrne medale, a za każdym razem na drodze do pełni szczęścia stawał Śląsk Wrocław. W którym roku złoto było bliżej?
- Myślę, że w obu było podobnie ciężko, ale ewentualne zwycięstwo można było odnieść w sezonie 1999/2000. Po dwóch porażkach we Wrocławiu, wygraliśmy pierwszy mecz we Włocławku, lecz drugiego nie byliśmy już w stanie. Pamiętam, że Dariusz Kondraciuk nie trafił decydującego rzutu za trzy punkty. Gdyby wpadło, byłoby 2-2, a tak przy stanie 1-3 przenosiliśmy się ponownie do Wrocławia, lecz energii było w nas już bardzo mało. Z tamtego spotkania pamiętam jeszcze, że tylko pięciu naszych koszykarzy nie miało problemu z faulami, a reszta musiała opuścić parkiet przedwcześnie w wyniku bardzo dziwnego i kontrowersyjnego sędziowania. Należy jednak pamiętać, że w tamtym sezonie, jak i rok później Śląsk tworzył naprawdę świetną paczkę zawodników: Adam Wójcik, Maciej Zieliński, Joseph McNaull, Charles O’Bannon czy Roberts Stelmahers. Do tej pory wymieniam te nazwiska jednym tchem.
Bardzo często działo się tak, że koszykarze Anwilu nagle tracili formę w finale przeciwko Śląskowi Wrocław i w następnym sezonie odnajdywali się we wrocławskim zespole...
- Podczas mojego pobytu we Włocławku ta sprawa dotyczyła bodajże Dainiusa Adomaitisa, który między sezonami zamienił Anwil na Śląsk. Nie interesują mnie jednak ewentualne zakulisowe sprawy tego zdarzenia. Mi Śląsk w trakcie finałów, czy w ogóle w ciągu tych dwóch sezonów, nie złożył żadnej propozycji. Wiem jedynie, że było coś na rzeczy, kiedy zdecydowałem się rozstać z Anwilem i wróciłem na Łotwę. Miałem od nich wówczas ofertę gry, ale to nie było dla mnie dobre rozwiązanie.
Na początku rozmowy wspomnieliśmy o pewnego rodzaju "modzie" na zawodników łotewskich po roku 1997. I rzeczywiście - był w Polsce pan, był Raj Miglinieks, Roberts Stelmahers, następnie pojawili się Uvis Helmanis, Armands Skele, Janis Blums, Gatis Jahovics, Rinalds Sirsnins czy Arturs Brunins. Od kilku lat brakuje jednak Łotyszy na polskich parkietach. Dlaczego?
- Po prostu kiedyś była, tak jak to określiłeś, "moda" na Łotyszy, a teraz jej nie ma. Tacy zawodnicy jak ja, Ainars czy Raj przetarliśmy szlaki i pokazaliśmy polskim klubom, że na Łotwie też można grać na wysokim poziomie w koszykówkę, a łotewskim graczom, że w Polsce mają szansę rozwoju. Ale przecież nie jesteśmy jedyną nacją na świecie, która umie grać w koszykówkę.
Większość z wyżej wymienionych zawodników grała w Anwilu Włocławek. To przypadek?
- Najważniejsze jest twoje podejście do koszykówki. My z Rajem, jako pierwsi Łotysze we Włocławku, pokazaliśmy etykę pracy łotewskich graczy i nasze nastawienie do tego sportu. Stało się ono niejako znakiem rozpoznawczym całej łotewskiej koszykówki. A skoro znaleźli się nasi następcy, znaczy że swoją pracę wykonywaliśmy dobrze. Jestem pewien, że moi krajanie, którzy grali w Anwilu czy w innych klubach po mnie, potwierdzili naszą renomę.
Poza Blumsem, który obecnie radzi sobie świetnie w Hiszpanii, wszyscy ci koszykarze wrócili na Łotwę i nie zrobili takiej kariery, jaką im wróżono. Dlaczego?
- Według mnie jest to zbieg okoliczności. Jeszcze kilka lat temu łotewska koszykówka nie dysponowała takimi środkami finansowymi, jakimi dysponuje teraz ze względu na rozwój gospodarzy mojego kraju w ostatnich 4-5 latach. Dobra sytuacja ekonomiczna zaznaczyła swoją obecność na wielu gałęziach, w tym także w sporcie. Skorzystały na tym kluby, które zyskiwały możnych sponsorów. Wyobraźmy sobie sytuację: Polski zawodnik ma dwie oferty: jedną z zagranicy, a drugą z Polski. Oba zespoły proponują mu porównywalne warunki finansowe oraz sportowe. Którą wybierze? Odpowiedź jest prosta. Tak samo było z Łotyszami. Każdy wolał zostać w domu, gdzie czuje się najlepiej, niż szukać szczęścia poza granicami państwa. A ponadto, wielu z nich odnosiło spore sukcesy. Jahovics wykonał świetną pracę z zespołem ASK Ryga, Skele wygrał Puchar FIBA w zeszłym sezonie z ekipą Barons Ryga i został wybrany do Meczu Gwiazd FIBA. Nawet Blums, zanim ruszył na podbój Europy, grał w barwach Ventspils w Pucharze ULEB. Niestety teraz widoczna jest zgoła odmienna tendencja. Mamy kryzys ekonomiczny i wielu koszykarzy opuszcza Łotwę, by grać zagranicą. Decydują się grać nawet w niższych ligach, kosztem korzyści czysto sportowych, ale za to mają pewną sytuację finansową.
Wiem, że w roku 2004 odwiedził pan Polskę raz jeszcze. Może pan przybliżyć cele tego pobytu?
- Tak, przyjechałem wówczas do Włocławka by odświeżyć trochę stare znajomości i jeszcze raz zajrzeć w stare kąty. Widziałem nową, piękną halę Anwilu i muszę przyznać, że zrobiła na mnie kolosalne wrażenie. Spotkałem się z panem Polatowskim, widziałem się z Robertem Witką, z którym razem grałem. Znalazłem również chwilkę czasu by porozmawiać z panem Krygierem czy Igorem Griszczukiem. W ogóle, ja do tej pory utrzymuję kontakty z ludźmi z Polski. Minionego lata widziałem się w Rydze z Tomkiem Jankowskim, ostatnio zadzwonił do mnie w sprawach sportowych Bartek Tomaszewski, który jest menedżerem drużyny z Poznania. Dostaję bardzo dużo e-maili od fanów z Włocławka czy nawet z Wrocławia... W 2004 do Polski przybyłem jednak jeszcze w innym celu. Grając dla Anwilu widziałem w halach koszykarskich tablice do wyników firmy ESK, które są produkowane w Raszynie koło Warszawy. Udałem się do tej fabryki by porozmawiać z właścicielami. Rezultatem tego spotkania był późniejszy import tablic na Łotwę. Zainstalowaliśmy, i nadal instalujemy, dziesiątki takich urządzeń w halach sportowych w całej Łotwie. Dlatego jak widać, z Polską wiążą mnie różne sprawy, a następną wizytę planuję oczywiście we wrześniu, kiedy przyjadę na Eurobasket z naszą męską kadrą narodową.