Po raz pierwszy Europa poznała Davida Andersena w roku 2001. Wówczas zupełnie anonimowy koszykarz, pochodzący z odległej kulturowo i sportowo Australii, z miejsca stał się jednym z liderów Kinderu Bolonia. Zespołu, który nieoczekiwanie pokonał w euroligowym finale TAU Ceramikę Vitoria wynikiem 3-2. Nie ma jednak co ukrywać, że tamtejsza Euroliga była tylko uboższym krewnym Suproligi, w której występowały najlepsze ekipy na kontynencie. Późniejszych sukcesów koszykarza nie można jednak podważać. W ciągu następnych siedmiu lat wystąpił w Final Four jeszcze pięciokrotnie, dwukrotnie wygrywając te rozgrywki z ekipą CSKA Moskwa. - Ktoś mi wspomniał, że jeśli tylko pojawię się na parkiecie przez sekundę, stanę się jedynym koszykarzem w historii, który ma na koncie występy w Final Four z czterema różnymi zespołami. A jeśli Barcelona wygra - będę jedyny, który zdobywał to trofeum z trzema różnymi drużyna. No cóż... fantastyczne uczucie i nie ma co ukrywać, że bardzo mi na tym zależy - komentuje atmosferę zbliżającego się turnieju 28-letni zawodnik.
Andersen zdaje sobie sprawę, że wśród reszty graczy Barcelony pod tym sukcesów wygląda jak ojciec wśród gromadki dzieci. Nawet uwielbiani w stolicy Katalonii Juan Carlos Navarro czy Fran Vazquez nie mogą pochwalić się taką karierą. - Niektórzy przychodzą i pytają mnie o radę. Myślę, że najważniejsza jest koncentracja. Trzeba być skoncentrowanym, ale nie przekoncentrowanym. Nie można traktować tego pojedynku nerwowo. Kluczem będzie podejście jak do zwykłego, kolejnego meczu. Mam nadzieję, że każdy z nas wyjdzie na parkiet i będzie robił to, co umie najlepiej - tłumaczy multimedalista Euroligi.
Jego zespół, Regal FC Barcelona ma sezon pełen wzlotów i upadków i według ekspertów może być czarnym koniem turnieju. Hiszpańska drużyna przez rundę grupową i TOP 16 przeszła jak tornado, a w fazie play-off pokonała faworyzowaną TAU Cermikę Vitoria, mimo że po dwóch spotkaniach w Barcelonie był remis 1-1. - Od początku, odkąd tylko trafiłem do Katalonii, wiedziałem, że spotkała się tutaj grupa fantastycznych ludzi, która ma tylko jeden cel. W tym roku udało się nam pokonać już takie tuzy jak Panathinaikos czy Montepaschi. Oczywiście czasami przegrywaliśmy i wówczas zaczynały się wątpliwości. Te jednak odchodziły wraz z kolejnymi zwycięstwami. Myślę, że bez problemu możemy stawić czoła CSKA - opowiada Andersen.
Półfinałowa konfrontacja Barcelony z CSKA będzie dla Australijczyka z duńskim paszportem czymś w rodzaju podróży sentymentalnej. W tym zespole spędził cztery, bardzo owocne przecież sezony. Na parkiecie sentymentów jednak nie będzie. - Jestem podopiecznym trenera Xaviera Pascualego i teraz tylko to się liczy. Nie będzie żadnego pobłażania czy luzu. Wyjdę na parkiet i będę robił swoje - mówi zdecydowanie 28-latek. Zapytany czy jego wiedza pomoże pokonać dumę Rosji, odpowiada bez wahania - To nie jest wcale jakaś wielka zaleta. W tej chwili, na tym etapie rozgrywek, wszyscy znają się na wylot i każdy wie o każdym wszystko. Oczywiście, podchodząc do walki z CSKA trzeba znać ich słabe punkty i jeśli tylko trener będzie chciał mojej wskazówki, na pewno powiem mu wszystko, co wiem. Moim zdaniem w Final Four nie ma słabych ekip i decydować będą detale.
Andersen przed imprezą w Berlinie tryska humorem i jest pełen optymizmu. Twierdzi, że skoro już los daje mu okazję do zapisania się na trwałe w kartach historii, szczęście po prostu musi być po stronie jego zespołu. - Głęboko wierzę, że wygramy cały turniej. W ostatnich latach zwycięstwa dzieliły między siebie drużyny CSKA, Panathinaikosu czy Maccabi - tłumaczy swój dobry nastrój zawodnik, kończąc nieco zaskakująco. - Cieszę się również z całej atmosfery, otoczki. Final Four to bardzo klimatyczna impreza. To będzie szczególne uczucie spotkać starych znajomych w hotelu. To co jednak będzie w hotelowym holu to jedno, a to co na parkiecie, to drugie.