- Grałem w piłkę nożną. Nie był to najwyższy poziom, bo byłem zawodnikiem drużyny okręgowej, robiłem to dla siebie. W koszykówkę też grałem. Zaczęło się w szkole podstawowej, potem trenowałem z kolegami - wspomina Przemysław Stelmasik.
W sobotę minęło 11 lat, gdy jego życie zmieniło się o 180 stopni. 26 maja 2007 roku, w wyniku wypadku komunikacyjnego, u Stelmasika doszło do uszkodzenia rdzenia kręgowego. Diagnoza lekarzy była brutalna: zanik czucia w nogach.
- Wracaliśmy z dyskoteki, Ance chyba się przysnęło. Zjechała na lewy pas, kolega złapał kierownicę, odbił na nasz pas. Potem znowu zjechała na drugą stronę, znaleźliśmy się w wielkim rowie. Wypadłem przez przednią szybę, bo nie miałem zapiętych pasów - relacjonuje, bazując na opowiadaniach świadków. Sam wypadku nie pamięta.
- Alkohol też tam był, więc bardzo się do wypadku przyczyniliśmy - dodaje.
Wiele osób po tak mocnym ciosie kompletnie by się załamało. Stelmasik też miał momenty zwątpienia. - Nie chciałem mieć za bardzo kontaktu z osobami niepełnosprawnymi. Myślałem, że wrócę jeszcze do normalnego życia, natomiast nie zdawałem sobie sprawy, że przy uszkodzeniu rdzenia kręgowego to bardzo trudne - opowiada.
ZOBACZ WIDEO Iberostar lepszy od Barcelony! Kolejny świetny mecz Ponitki
Cała siła idzie z rąk
Niedługo po wypadku nie zdawał sobie jeszcze sprawy, że jego nowym sposobem na życie okaże się sport. - To był przypadek, że zacząłem uprawiać koszykówkę na wózku. Kolega, z którym do dziś mam dobry kontakt, namawiał mnie, a nawet czasami dręczył telefonami, bym wyszedł z domu. Dotarła też do mnie też fundacja im. Doktora Piotra Janaszka w Koninie. Praktycznie miesiąc po wypadku zaproponowano mi pomoc, bym jak najszybciej wrócił do normalnego życia - wyjaśnia.
Stelmasik długo bronił się przed rozpoczęciem przygody w kiepsko znanej mu dotąd dyscyplinie sportu. - To trwało cztery lata, by namówić mnie na cokolwiek. Z czasem dochodziłem do wniosku, że coś trzeba ze sobą zrobić, bo przez cztery lata siedziałem na niczym - przyznaje.
Wbrew pozorom koszykówka na wózkach nie różni się wiele od jej tradycyjnej odmiany. Kosze zawieszone są na takiej samej wysokości, jest pełnowymiarowe boisko, namalowana "trumna". Są linie rzutów osobistych i za trzy punkty. Ponadto sędziowie kontrolują czas akcji, a także odgwizdują... błąd kroków. - Każde dotknięcie ciągu to jeden krok. Drugie dotknięcie to drugi krok, jak dwutakt. Gdy dotknie się ciągu za trzecim razem, są kroki - wyjaśnia Stelmasik.
Uprawiana przed niego dyscyplina z wielu względów jest zdecydowanie trudniejsza od koszykówki "bieganej". - Trzeba jeździć na wózku, kontrolować piłkę i jeszcze rzucać. Normalnie rzut w 70 procentach wychodzi z nóg. U nas nic nie wyjdzie z nóg, bo siedzimy. Cała siła musi iść z rąk, tułowia i nadgarstków. Nic sobie nie pomożemy nogami. Poziom trudności najłatwiej można sprawdzić rzutem osobistym oddanym z krzesła. To najłatwiejsze porównanie - opowiada.
O skali trudności koszykówki na wózkach na własnej skórze we wrześniu 2016 roku przekonali się zawodnicy zawodowi AZS-u Koszalin. W starciu z niepełnosprawnymi koszykarzami nie mieli żadnych szans. - Zawodnikom grającym na wózkach należy się naprawdę wielki szacunek - komentował wówczas Jakub Zalewski, koszykarz AZS.
- Oprócz treningów, niektórzy z nas chodzą jeszcze na siłownię, by wzmacniać ręce, chociaż czasami jest już tego za dużo, bo przecież na co dzień wszystko robimy rękoma. W porównaniu z dawnymi czasami widać jednak, że w rękach jest siła. Kiedyś były problemy z dorzuceniem do kosza. Dziś spokojnie oddajemy rzuty - tłumaczy.
W koszykówce na wózkach realizują się nie tylko zawodnicy z uszkodzeniami kręgosłupa. Co więcej, choć brzmi to brutalnie, także osoby z zanikiem czucia w nogach są w tej dyscyplinie mniej wartościowi, niż gracze bez dolnych kończyn. - Grają też amputanci, osoby z jedną nogą, bez dwóch nóg. Tacy zawodnicy znaczą najwięcej, bo oni są najbardziej sprawni. Osoby z takimi uszkodzeniami jak ja, mówiąc nieładnie, to "murzyni do roboty". Amputanci mają sprawne mięśnie, dochodzi też punkt podparcia - noga. Czasami są też zawodnicy bez stopy. Oni są najbardziej potrzebni do koszykówki - ocenia.
- Jest mi trochę łatwiej, niż innym zawodnikom, bo wcześniej grałem trochę w koszykówkę i wiem, o co chodzi. Kluczowy jest przede wszystkim rzut. Wielu zawodników ma problem z ułożeniem ręki, bo ona musi być ułożona tak samo, jak w tradycyjnej koszykówce. Pod tym względem było mi łatwiej, wystarczyło tylko nabrać siły - opowiada.
Zawodowcy na wózkach
Przemysław Stelmasik jest zawodnikiem Mustanga Konin, który rywalizuje w rozgrywkach Polskiej Ligi Koszykówki na Wózkach. - Angaż w klubie był czystym przypadkiem. Jestem w zespole od samego początku, od momentu, gdy tworzyła się koszykówka w Koninie - zdradza.
Żałuje, że na razie w Polsce nie powstała zawodowa liga takiej odmiany koszykówki. - W innych krajach zawodnicy mają kontrakty, zarabiają pieniądze. U nas to jest bardziej rekreacyjna i amatorska gra, dla nas samych. W polskiej lidze nie ma z tego wielkich pieniędzy. Gdy jedziemy na mecz, nie ponosimy kosztów, ale z samej koszykówki nie da się żyć, nie ma z tego profitów - zauważa Stelmasik.
36-latek był jednym z zawodników Mustanga Konina, który w miniony czwartek rozegrał mecz pokazowy na X Ogólnopolskim Turnieju Koszykówki Olimpiad Specjalnych. O medale na tej imprezie rywalizowało 20 męskich i żeńskich zespołów z 12 oddziałów regionalnych Olimpiad Specjalnych, a także jedna drużyna z Litwy.
Niewykorzystana szansa
- Z karierą nie mogę mieć wielkich planów, bo mam już 36 lat. Gdybym od razu po wypadku, 11 lat temu, zaczął trenować, to teraz koszykówka być może przynosiłaby pieniądze - mówi Stelmasik.
Pieniądze pieniędzmi - w historii naszego bohatera schodzą one na dalszy plan. Na pierwszym miejscu jest pasja do sportu i odnalezienie nowego sposobu na życie.
- Nie wyobrażam sobie życia bez sportu. Teraz, gdy od sześciu lat z kawałkiem gram w koszykówkę na wózku, trudno byłoby mi z tego zrezygnować i nie robić nic. Koszykówka nie jest jednak u mnie na pierwszym miejscu. Wiadomo, że gdy jestem na treningach czy na meczach, to daje z siebie wszystko, ale bardziej traktuję to jako formę rehabilitacji i spotkanie się z ludźmi - stwierdza Stelmasik, który 2015 roku został wyróżniony za ciężką pracę, otrzymując powołanie do reprezentacji Polski.
- Byłem w szerokim kręgu zainteresowań. Widziałem jednak po sobie, że dużo brakowało mi do innych zawodników. Zrezygnowałem z kadry. Odstawałem poziomem od graczy, którzy przyjeżdżali z zagranicznych klubów - objaśnia Stelmasik.