Jak otwierać finały NBA, to właśnie w taki sposób. Cleveland Cavaliers, skazywani na pożarcie przez aktualnych mistrzów, wypadli na terenie Golden State Warriors bardzo dobrze. Goście z Ohio byli nawet o krok od zwycięstwa, do niespodzianki zabrakło naprawdę niewiele. Chociaż także sam fakt, iż winno-złoci aż w takim stopniu napsuli krwi rywalom, można uznać za nie lada wyczyn. George Hill wykonywał dwa rzuty wolne przy stanie 107:106 dla obrońców tytułu. Trafił tylko raz, ale piłkę zebrał w ataku J.R. Smith. Cavaliers mieli 4,7 sekundy, aby wygrać mecz.
I wtedy wydarzyło się coś, o czym koszykarski świat na pewno będzie pamiętać. Smith, zamiast atakować kosz i próbować zdobyć punkty lub oddać piłkę na przykład do LeBrona Jamesa, pobiegł w stronę połowy boiska i tam chciał czekać na zakończenie spotkania. Oczywiście korzystne dla Cleveland. J.R. Smith myślał, że jego drużyna prowadzi. Ostatecznie po wymownych sugestiach Jamesa oddał piłkę do Hilla, ale było już za późno. O wszystkim zdecydowało więc dodatkowe pięć minut, a tam mistrzowie pokazali, co mistrzowskie. - Myślał, że to już koniec. On sądził, że wygrywamy jednym punktem - mówił później na konferencji prasowej trener Tyronn Lue.
Golden State Warriors rozpoczęli dogrywkę od serii 9-0 i błyskawicznie doprowadzili do wyniku 116:107, za trzy trafił Klay Thompson, a cztery "oczka" z rzutów półdystansowych zanotował wówczas Shaun Livingston. Podopieczni Steve'a Kerra w ten sposób posłali przeciwników na deski, a ci nie byli w stanie kontynuować walki. Gospodarze ostatecznie triumfowali w tym spotkaniu 124:114 i w finale NBA, który toczy się do czterech zwycięstw, drużyna z Oakland objęła prowadzenie 1-0.
— NBA on ESPN (@ESPNNBA) 1 czerwca 2018
Ta porażka może boleć sympatyków winno-złotych, Cleveland Cavaliers mieli sposobność, aby triumfować na trudnym terenie w hali ORACLE Arena. Jak wiadomo, niewykorzystane szanse lubią się mścić, a czy taka sytuacja się w ogóle powtórzy, to także pytanie, na które niekoniecznie można udzielić twierdzącej odpowiedzi. Gościom bardzo zależało, co widać chociażby po ilości zbiórek. Cavaliers wygrali batalię pod tablicami w stosunku 52-38.
LeBron James znów zostawił na parkiecie wiele zdrowia, zdobył 51 punktów, doprowadził do wyniku 106:104 w czwartej kwarcie, ale jego cały wysiłek został zniweczony. 33-latek wykorzystał 19 na 32 oddane rzuty, zebrał osiem piłek i miał też osiem asyst. Jak wyliczono, James zdobył najwięcej punktów w przegranym meczu w finale NBA w historii. Wcześniej 45 "oczek" przy okazji porażek swojej drużyny rzucił dwukrotnie słynny Jerry West. Dla LeBrona to także ósma porażka w dziewięciu pierwszych meczach finałów, w których występował.
ZOBACZ WIDEO #dziejesiewsporcie: Wielkie serce Andrzeja Wrony
U Warriors słabszy dzień rzutowo miał Kevin Durant, wykorzystał tylko 1 na 7 oddanych prób zza łuku, ale nadrabiał zaangażowaniem, bo zaliczył też dziewięć zebranych piłek, sześć kluczowych podań i trzy bloki. Stephen Curry zapisał przy swoim nazwisku 29 punktów, w tym trzy, dzięki którym doprowadził do wyniku 107:106 po akcji z faulem w końcówce regulaminowego czasu. Klay Thompson dodał 24 "oczka".
To może być ciekawa seria, mimo wszystko. Czy ta porażka ich podłamie, a może dodatkowo zmobilizuje? Oto pytanie. W końcówce czwartkowego spotkania doszło jeszcze do spięcia Tristana Thompsona z Draymondem Greenem, na skutek czego podkoszowy winno-złotych wyleciał z parkietu 2,7 sekundy przed końcem dogrywki. Parę słów mieli sobie do powiedzenia także James z Currym i Thompsonem. Drugi mecz finału NBA w nocy z niedzieli na poniedziałek o godzinie 2:00 czasu polskiego.
Golden State Warriors - Cleveland Cavaliers 124:114 po dogrywce (29:30, 27:26, 28:22, 23:29, 17:7)
(Curry 29, Durant 26, Thompson 24 - James 51, Love 21, Smith 10)
Stan rywalizacji: 1-0 dla Warriors
Przecież to finał NBA, a nie mecz z Mazowszanką Pruszków