Manu Ginobili - najlepsza argentyńska lewa ręka w historii NBA

Getty Images / Ezra Shaw / Na zdjęciu: Manu Ginobili
Getty Images / Ezra Shaw / Na zdjęciu: Manu Ginobili

Odejście Manu Ginobiliego na sportową emeryturę odbiło się szerokim echem nie tylko w USA, ale także w Argentynie i Europie. Buty na kołku odwiesiła bowiem legenda koszykówki, gracz, który pozostanie w pamięci kibiców na długo - oby na zawsze.

W tym artykule dowiesz się o:

Odszedł król

Stało się nieuniknione - Manu Ginobili zdecydował się rozstać z czynnym uprawianiem koszykówki. Chwila ta musiała w końcu nadejść, choć - pomimo już 41 lat na karku argentyńskiego zawodnika - wielu kibiców miało nadzieję, że rozegra on chociaż jeszcze jeden sezon w lidze NBA. Sam zdecydował jednak inaczej. W jego kierunku od razu posypały się zresztą słowa uznania od koszykarskiej braci i nie tylko.

To właśnie dzięki niemu, basket w Argentynie został wywindowany na nieznany dotychczas poziom. Chyba najbardziej przyczynił się do tego sukces, do którego Ginobili poprowadził swoją kadrę, czyli złoto olimpijskie w Atenach w 2004 roku. Wtedy nie był on jeszcze wielką gwiazdą w NBA. Do Grecji jechał wprawdzie jako lider reprezentacji, ale na koncie miał dopiero dwa sezony rozegrane za oceanem, w większości jako rezerwowy. Po IO się to zmieniło i to diametralnie.

Na kolejne rozgrywki wrócił przecież jako MVP wielkiej imprezy i zaczął granie na niesamowitym poziomie. Jego San Antonio Spurs przeszli wówczas, obok Phoenix Suns, ligę jak burza. Na Zachodzie nie byli jednak murowanym faworytem, ale okazało się, że nie dali szans rozpędzonym rywalom z Arizony i pewnie awansowali do finału, gdzie zmierzyli się z broniącymi tytułu Detroit Pistons.

7-meczowa seria stała na wysokim poziomie. Spotkały się w niej bowiem dwie wyborne defensywy. Ginobili zagrał świetnie w dwóch pierwszych pojedynkach, prowadząc Ostrogi do wygranych. Później nieco przygasł, ale na sam koniec ponownie zaczął błyszczeć i to m.in. właśnie dzięki niemu Spurs wygrali 4-3, odzyskując tytuł po 2 latach. Manu bliski był zgarnięcia statuetki dla MVP finałów, ale ta trafiła w ręce niezawodnego Tima Duncana. Argentyńczyk zyskał niemniej od tego momentu status prawdziwej gwiazdy.

Początki

W Argentynie dziś jest koszykarskim odpowiednikiem Leo Messiego, czyli prawie że Bogiem. Jego start mimo to nie należał do łatwych. W kraju, w którym "religią" numer jeden jest piłka nożna, nie tak łatwo jest się przebić. Jego wielkim szczęściem było jednak to, że w ogarniętym futbolowym szaleństwem kraju, wychowywał się w iście koszykarskim zagłębiu - w Bahía Blanca, czyli mieście oddalonym od Buenos Aires o ok. 550 kilometrów.

Ginobili miał za to inny podstawowy problem. Jako dziecko był strasznym chudzielcem, na którego nikt nie zwracał uwagi i nie dawał mu wielkich szans na granie na poważnym poziomie. Mizerny wzrost także mu nie pomagał, ale jest jeszcze coś takiego jak pasja i geny, których - jak mówi przysłowie - nie da się oszukać. Manu zresztą ani myślał to czynić.

Jego ojciec oraz bracia także grali w koszykówkę. Szczególnie senior uchodził za bardzo utalentowanego rozgrywającego. Jako młody chłopak Manu mógł więc godzinami podpatrywać, co z pomarańczową piłką robił jego tata. Należało jednak czekać na to, aż w końcu nadejdzie upragniony etap - nagłego wzrostu i przybierania na wadze. Zaczęło się od pierwszego. Rósł średnio 7-8 cm każdego roku, lecz nadal był strasznie chudy. Ale i to się z czasem zmieniło - nie bez znaczenia była także ciężka praca z ciężarami.

Ciekawostką jest również to, że Manu nauczył się kozłować, mając zaledwie trzy latka. Pomógł mu w tym miejscowy trener Oscar Sánchez, który przekazał mu też wiedzę dotyczącą tego, jak odpowiednio osłaniać piłkę, podczas uderzania jej o parkiet. Mały chłopiec tak bardzo załapał na to bakcyla, że kozłował kiedy i gdzie tylko mógł. Odwiedzając starszych braci podczas treningu, ich trener - Fabian Horvath - zawsze dawał mu piłkę, aby ten mógł szkolić świeżo nabytą umiejętność.

Argentyński Michael Jordan

Nad łóżkiem nastoletniego Gino wisiał pełnowymiarowy plakat najlepszego wówczas koszykarza na świecie - Michaela Jordana. To właśnie na nim się wzorował, oglądając filmy oraz mecze z jego udziałem. Na punkcie "Jego Powietrzności" miał wręcz obsesję, ale najwidoczniej dobrze, że tak się stało, gdyż w późniejszych latach kariery sam był tym, do którego piłka wędrowała w najważniejszych momentach, kiedy rozstrzygał się wynik spotkania. Zupełnie, jak miało to miejsce w przypadku MJ'a.

Zanim urósł i przybrał na wadze i masie, był w zasadzie tylko strzelcem, a jego wielki idol potrafił przecież jak nikt penetrować strefę obronną rywali i niekonwencjonalnymi rzutami umieszczać piłkę w koszu. Manu robić tego jednak nie mógł - przynajmniej nie od razu, z powodu budowy swojego ciała. Trener sam wpajał mu zresztą, że ma nie przekraczać linii rzutów za trzy punkty, bo bliżej kosza nie ma po prostu czego szukać. Argentyńczyk pokornie słuchał, dzięki czemu stał się świetnym rzucającym.

Kiedy w końcu przebił się więc do seniorskiej koszykówki i stał się jednym z najlepszych zawodników na rodzimych parkietach, przyszedł czas na następne wyzwanie, czyli wyprowadzkę do Europy i spróbowanie swoich sił w zupełnie nowym otoczeniu. Zaczęło się od gry we Włoszech w 1998 roku.[nextpage]Przez Euroligę do NBA

Manu szybko podbił słoneczną Italię, ale najpierw w Serie A2, gdyż pierwsi szansę postanowili dać mu w Viola Reggio Calabria, a więc w zespole grającym wtedy na zapleczu ekstraklasy. Manu jednak od razu poprowadził swoją ekipę do awansu na najwyższy krajowy szczebel. Po pierwszym małym sukcesie w Europie, wziął udział w drafcie do NBA w 1999 roku. Szefowie San Antonio Spurs postanowili dać mu szansę, ale wybrali go dopiero z 57. numerem! Chyba nikt nie zrobił później większej kariery z tak niskiego miejsca.

Co prawda w tamtym roku do ligi trafiło kilka znanych nazwisk, jak na przykład Elton Brand, Baron Davis, Rip Hamilton, Shawn Marion czy też Lamar Odom, ale żaden nie może pochwalić się takimi osiągnięciami jak Argentyńczyk. A żeby tego było mało, w drafcie '99 - i to w pierwszej piętnastce - poszczególne kluby postawiły chociażby na Williama Avery'ego czy też Frédérica Weisa. Czapki z głów dla tych, dla których nie są to anonimowi gracze.

Zanim Ginobili trafił na stałe do najlepszej ligi świata, został królem Europy - poniekąd podobną drogę przeszedł właśnie Luka Doncić, z tym że jego talent jest już znany, a Manu największe sukcesy w Europie odniósł już po drafcie, w którym wziął udział. Po podwójną koronę sięgnął jako zawodnik Virtusa Bologna w 2001, kiedy to wygrał mistrzostwo Włoch oraz rozgrywki elitarnej Euroligi. Do NBA zawitał rok później i cieszył kibiców swoją grą przez 16 okrągłych sezonów.

Mistrz oddany SAS

Jego droga do najlepszej koszykówki świata była dość kręta. W wielu 25 lat jest się już stosunkowo ukształtowanym człowiekiem oraz graczem, który zbliża się do najlepszego wieku dla sportowca. Manu trafił zatem do USA dość późno, ale szybko zaskarbił sobie serca kibiców w całej lidze, a przede wszystkim San Antonio Spurs. Pozwolił im zapomnieć o tym, że chwilę wcześniej karierę zakończyła legenda klubu, czyli Sean Elliott, który także w pełni poświęcił się Ostrogom.

Ginobili pierwszy tytuł zdobył jako debiutant, ale prawdziwy wkład w mistrzostwo miał dwa lata później, we wspomnianym już na początku 2005 roku. Przy każdym kolejnym pierścieniu był w zespole Gregga Popovicha kluczowym elementem, żeby nie powiedzieć, że bezcennym, choć wchodzącym z ławki. Ze swojej roli wywiązywał się mimo to jak nikt inny. Nie stroił fochów, był graczem w zasadzie bezproblemowym. Takich ludzi już dzisiaj nie ma, a jeśli nawet są, została ich garstka.

Przyszły Hall of Famer powiedział "basta"

28 sierpnia 2018 roku na zawsze pozostanie w pamięci kibiców NBA. To tego dnia buty na kołku postanowiła odwiesić wielka legenda, która w dużym stopniu miała wpływ na tę grę i miliony dzieciaków, które chcą być takie jak Manu Ginobili. To przecież on pokazał im, że wcale nie trzeba być wielkim atletą, aby zrobić wspaniałą karierę w USA.

Teraz pozostaną już jednak tylko wspomnienia z nim związane oraz - na szczęście - podobne kompilacje jego zagrań do tych poniżej. No i należy jedynie czekać do momentu, gdy Argentyńczyk trafi do galerii sław, czyli Hall of Fame, bo to, że się tam znajdzie, jest więcej niż pewne.

Największe osiągnięcia i sukcesy Manu Ginobiliego:
4-krotny mistrz NBA: 2003, 2005, 2007, 2014
Najlepszy rezerwowy NBA: 2008
2-krotny uczestnik All Star-Game: 2005, 2011
Mistrz olimpijski: 2004
MVP IO: 2004
Wicemistrz świata: 2002
Brązowy medalista IO: 2008
Zwycięzca Euroligi: 2001
MVP Euroligi: 2001
Mistrz Włoch: 2001
MVP ligi włoskiej: 2002

ZOBACZ WIDEO Sektor Gości 89. Konrad Bukowiecki o medalu ME, aferze dopingowej, Anicie Włodarczyk i... walkach MMA [cały odcinek]

Komentarze (1)
avatar
mafRK
2.09.2018
Zgłoś do moderacji
0
0
Odpowiedz
Mój wzór za młodziaka jak śmigałem pod koszem... Świetny gracz