Panathinaikos wrócił na sam szczyt

W sezonie 2007/08 w rozgrywkach Euroligi ponieśli totalną klęskę. Smak porażki osłodzili nieco zdobyciem głównego trofeum greckiej ESAKE, choć i tak sezonu nie można było zaliczyć po stronie udanych. W minionych rozgrywkach jednak potrafili podnieść się po upadku i po raz kolejny pokazać wszystkim, kto tutaj rozdaje karty. Mowa oczywiście o koszykarzach Panathinaikosu Ateny, którzy w sezonie 2008/09 sięgnęli po potrójną koronę.

W tym artykule dowiesz się o:

Przed rozpoczęciem sezonu 2008/09 greckiej ESAKE sporo spekulowano na temat tego, która z drużyn może zdetronizować odwiecznego mistrza. Głównym kandydatem była rzecz jasna ekipa Olympiakosu Pireus. Skład zespołu prowadzonego przez trenera Panagiotisa Yannakisa był wręcz olśniewający i pozwalał z wielkim optymizmem spoglądać w przyszłość. Włodarze teamu z Pireusu byli nawet autorami największego hitu transferowego Europy. Zdołali oni bowiem sprowadzić na Stary Kontynent amerykańskiego skrzydłowego - Josha Childressa, który wcześniej robił wielką karierę w najlepszej lidze świata, w drużynie Atlanty Hawks.

Prawdziwe możliwości zespołu weryfikuje jednak jak zawsze parkiet. Działacze Olympiakosu za wszelką cenę pragnęli zdobyć mistrzowski tytuł, ale po cichu liczyli także, że odniosą sukces na szerszą skalę. Czwarte miejsce w Eurolidze to mimo wszystko jednak rezultat poniżej oczekiwań. Z drugiej strony można pokusić się tutaj o małe gdybanie. Tak więc, gdyby Olympiakos wygrał w Berlinie pojedynek z Panathinaikosem, decydujący o bezpośrednim awansie do finału, a miał na to ogromną szansę (jeszcze pół minuty przed końcem spotkania na tablicy widniał remis), to kto wie, czy podopieczni trenera Yannakisa nie okazaliby się nowymi mistrzami Euroligi. Tego jednak już nigdy się nie dowiemy.

Olympiakos przez sezon zasadniczy przebrnął niczym burza. Na 26 rozegranych pojedynków zaledwie raz schodził z parkietu pokonany. Pogromcami podopiecznych trenera Yannakisa okazali się tylko gracze Panathinaikosu, którzy wyraźnie ograli rywala na własnym parkiecie. W drugiej rundzie sezonu zasadniczego team z Pireusu udanie zrewanżował się rywalowi. Wreszcie nadszedł czas play offów. Pierwsza faza przebiegała bez żadnych problemów. Olympiakos w dwóch meczach wyeliminował ekipę Kolossosu Rodos. Również w półfinale koszykarze z Pireusu gładko rozprawili się z drużyną Maroussi Ateny.

Po spacerku przyszedł jednak czas na poważny test. W finale ESAKE Olympiakos rzecz jasna trafił na Panathinaikos. Wszyscy kibice zacierali ręce, spodziewając się znakomitej walki. Nic w tym jednak dziwnego. Po tak udanym do tamtej pory sezonie dla obu ekip, na pojedynek finałowy pomiędzy tymi klubami zwrócone były oczy nie tylko greckich kibiców, ale także całej koszykarskiej Europy. Tymczasem Olympiakos już w pierwszym spotkaniu zawiódł. Tylko czy faktycznie można mówić tutaj o zawodzie, czy raczej o zwyczajnym pechu? Podopieczni trenera Yannakisa po raz kolejny byli o krok od pokonania rywala i to na własnym parkiecie, i po raz kolejny też w samej końcówce zabrakło szczęścia.

Już po pierwszym meczu finałowej rywalizacji jasne stało się, że mistrzowski tytuł znacznie oddalił się od Olympiakosu. Panathinaikos nie zmarnował okazji i przed własną publicznością w meczu numer dwa rozgromił rywala aż 91:64. Jak odwrócić losy tego finału, przegrywając 2:0? Takie pytanie zadawali sobie nie tylko kibice teamu z Pireusu, ale także sami koszykarze. W kolejnym spotkaniu Olympiakos walczył bardzo ambitnie. Koncentracja i determinacja do ostatnich sekund przyniosły zamierzone efekty. Podopieczni trenera Yannakisa zmniejszyli straty, jednak przez cały czas to rywale byli w bardziej komfortowej sytuacji.

Jak się okazało w decydującym pojedynku drużyna z Pireusu od samego początku walczyła bardzo ambitnie i przez większość czasu dotrzymywała tempa rywalowi. Goście jednak w ostatniej partii uświadomili sobie nagle, że kolejny mistrzowski tytuł znajduje się na wyciągnięcie ręki. Przycisnęli rywala jeszcze mocniej i w końcowym rozrachunku po raz siódmy z rzędu sięgnęli po główne trofeum greckiej ESAKE.

Sezon zasadniczy Panathinaikos także mógł zaliczyć po stronie udanych, choć po tak niesamowitym wyczynie Olympiakosu, rezultat podopiecznych trenera Żeljko Obradovicia (22:4) pozostał nieco w cieniu. W czasie play offów obie drużyny wypadły już równie imponująco. "Koniczynki" najpierw gładko pokonały PAOK Saloniki, później natomiast przejechały się niczym walec po Arisie Saloniki, choć zespół ten także aspirował w bieżącym sezonie do najwyższych celów. Finał natomiast jak to finał, chciałoby się rzec przebiegał już tradycyjnie. Panathinaikos po raz siódmy z rzędu sięgnął po najwyższe trofeum. Czy ktoś w końcu będzie w stanie przerwać zwycięski marsz klubu ze stolicy Grecji?

Na to pytanie trudno znaleźć odpowiedź, gdyż rzecz jasna na mistrzowski tytuł składa się wiele czynników w trakcie trwania całego sezonu, choć w przypadku Panathinaikosu wydaje się, że tytuł przychodzi sam. W rzeczywistości jednak tak nie jest. Trofeum to jest efektem ciężkiej i często mozolnej pracy, świetnej organizacji klubu, wiary w to, co się robi, a także wielu, wielu innych czynników. Musi istnieć również ktoś, kto to wszystko połączy w jedną całość, ktoś, kto poprowadzi zespół do sukcesów. Taką personą w Atenach jest rzecz jasna Żeljko Obradović, czyli człowiek przez wielu uznawany za najlepszego szkoleniowca w Europie.

Panathinaikos w minionym już sezonie osiągnął wszystko, co tylko mógł. Puchar Grecji, mistrzostwo Euroligi, gdzie "Koniczynki" po dramatycznym pojedynku pokonały CSKA Moskwa i wreszcie mistrzostwo kraju, to wyczyn, który na trwałe zapisze się w kartach historii koszykówki. - To niesamowite osiągnięcie. Trudno będzie nam powtórzyć taki sezon. Borykaliśmy się z trudnościami, jednak potrafiliśmy sobie z nimi radzić. Ten zespół ma charakter. Panuje tutaj świetna chemia - wyznał wzruszony tytułem trener Obradović.

Sezon 2007/08 nie był dla Panathinaikosu zbyt udany. Drużyna zdobyła co prawda tytuł mistrza Grecji, jednak w Eurolidze odpadła już w fazie rozgrywek grupowych Top 16. "Koniczynki" w minionym sezonie potrafiły jednak podnieść się i udowodnić wszystkim, że był to zwyczajny wypadek przy pracy. Po tym też poznajemy prawdziwych mistrzów. Bo jak powiedział niegdyś chiński filozof Konfucjusz: największym powodem do chwały nie jest to, że nigdy nie upadamy, ale to, że potrafimy się po upadku podnieść.

Komentarze (0)