Jeszcze tydzień temu gdynianie walczyli o życie. Co prawda byli murowanym faworytem w serii ćwierćfinałowej, ale potrzebowali aż pięciu spotkań, by awansować do strefy medalowej.
Arka została przez warszawian postawiona pod ścianą, ale wytrzymała presję. W decydującym spotkaniu gdynianie pokazali klasę. Drużynę do zwycięstwa (94:75) poprowadził Amerykanin James Florence, autor aż 35 punktów.
Wydawało się jednak, że ta seria na tyle zmęczy gdynian, że nie będą w stanie ustać fizycznie rozpędzonemu Anwilowi, który gładko odprawił Stal 3:0. Mimo braku atutu własnego parkietu, eksperci typowali włocławian do wygrania tej serii.
ZOBACZ WIDEO Bundesliga. Szalony mecz w Monachium! Ribery i Robben pożegnali się golami! [ZDJĘCIA ELEVEN SPORTS]
Życie napisało jednak kompletnie inny scenariusz. Okazało się, że męcząca seria z Legią na tyle zbudowała Arkę, że ta w ciągu kilku dni zdołała dwukrotnie odprawić z kwitkiem Anwil i zrobiła duży krok w kierunku gry w wielkim finale Energa Basket Ligi. Po raz ostatni gdynianie byli tam w sezonie 2011/2012 (pokonali Trefl Sopot 4:3).
- Seria z Legią wiele nas nauczyła. Z perspektywy czasu można powiedzieć, że te pięć meczów nam pomogło. Poznaliśmy siebie jako zespół, nauczyliśmy się nowych rzeczy. Było też większe przetarcie meczowe. Jest 2:0, ale nie ma co popadać w hurraoptymizm. Jeszcze nic wielkiego nie zrobiliśmy. Wygraliśmy dwa mecze u siebie, więc zrobiliśmy to, co powinniśmy zrobić, tym bardziej, że do play-off przystąpiliśmy z pierwszego miejsca - zaznacza trener Przemysław Frasunkiewicz.
Sobotnie spotkanie miało kompletnie inny przebieg niż czwartkowe zawody. Drugi mecz przez 30 minut był szalenie wyrównany. Drużyny punktowały, wyprowadzały ciosy, ale nikomu nie udało się odskoczyć na większą różnicę punktową. Przełom nastąpił pod koniec trzeciej kwarty.
Anwil prowadził siedmioma punktami (46:39) i wydawało się, że złapał swój rytm, ale Arka rozpędziła się i rozpoczęła kanonadę z dystansu. Gdynianie od tego momentu trafili aż siedem "trójek" (w całym meczu 11) i ostatecznie zwyciężyli 78:65.
- Ten mecz faktycznie różnił się od tego sprzed dwóch dni. Pierwsza połowa była dla koneserów - dużo walki, dużo niecelnych rzutów. Wynika to z faktu, że my już o rywalach wiemy wszystko, oni o nas także. Gdzie się ruszyliśmy, tam oni byli i vice versa. Play-off to czas dopasowań. Jestem zadowolony z faktu, że byliśmy w stanie ustać, gdy Anwil wskoczył na wyższy pułap gry - tłumaczy Frasunkiewicz.
Marcus Ginyard nad koszem:
On przed tym drugim meczem mówił (zobacz więcej --> TUTAJ), że play-off to czas kreowania nowych bohaterów. I tak też było, bo drużynie mocno pomogli Marcus Ginyard (osiem punktów z rzędu na początku czwartej kwarty) i Marcel Ponitka (7 pkt, 2 zb).
- Każdy mecz to inna historia, inny bohater. Nie ukrywam, że w trakcie spotkania trzeba było podjąć parę trudnych decyzji, posadzić na ławce kilku ważnych graczy i skorzystać z tych, którzy mieli dobry dzień. Zawodnicy drugiego planu dali mam dodatkową energię - komentuje trener Arki.
Gdynianie prowadzą z Anwilem w serii półfinałowej już 2:0. Drużyna Frasunkiewicza w tym sezonie już pięciokrotnie pokonała Anwil. Mistrz Polski jeszcze nie znalazł sposobu na najlepszą ekipę rundy zasadniczej. We wtorek kolejne spotkanie w tej serii - tym razem gospodarzem będą włocławianie. W półfinałach gramy do trzech zwycięstw. - Nie graliśmy jeszcze meczu play-off w Hali Mistrzów, więc tę naszą świetną serię odłożyłbym na bok. To jest zupełnie inne granie - komentuje Frasunkiewicz.
Zobacz także: Młodzi Polacy ruszają w świat. Zostali zaproszeni na camp przez NBA