Do bądź co bądź sensacyjnego rozstrzygnięcia tegorocznego finału NBA oczywiście wciąż jeszcze bardzo daleko. To dopiero jeden mecz, jedno zwycięstwo Toronto Raptors nad obrońcami tytułu, którzy pozbawieni rytmu meczowego (aż 9 dni przerwy od ostatniej potyczki z Portland Trail Blazers) oraz osłabieni absencją Kevina Duranta wciąż pozostają faworytami tej rywalizacji. Trudno jednak oprzeć się wrażeniu, że inny jej rezultat niż three-peat w wykonaniu Warriors wcale nie trzeba traktować już jako scenariusz z gatunku science fiction. Aby się to udało, Leonard musi otrzymać wsparcie, którego kilkakrotnie już w trakcie play-off brakowało, ale które możliwe, że nadeszło w najważniejszym momencie.
Trzeba pamiętać o bardzo dobrych występach Marca Gasola czy Freda VanVleeta, jednak to właśnie Pascal Siakam najbardziej skorzystał na skupieniu uwagi rywali na Leonardzie i zdecydowanie wysunął się na pierwszy plan podczas czwartkowego starcia. Bezlitośnie objeżdżał Draymonda Greena, co samo w sobie już zasługuje na uznanie, i poprowadził zespół do triumfu na inaugurację pierwszych w historii klubu finałów. W całym meczu nie trafił raptem trzech rzutów z gry (przy 17 oddanych) , a tylko jeden z nich miał miejsce w drugiej połowie. Zaaplikował gościom 32 punkty (8 zb., 5 as., 2 bl. oraz przechwyt), zostając pierwszym zawodnikiem od czasu Shaquille'a O'Neala (2004), który w finałowej serii zaliczył występ na 30+ oczek przy 80-procentowej skuteczności.
MVP finałów
Kiedyś już zdobył 32 punkty w finałach, tyle że na innym poziomie rozgrywkowym, bo przy okazji rywalizacji z Rio Grande Valley Vipers w G-League (wtedy jeszcze D-League) w 2017 roku, i jego drużyna sięgnęła wówczas po tytuł. Dla Raptors 905 - filialnej drużyny jedynaka z Kraju Klonowego Liścia, której notabene drugim kluczowym graczem był wspomniany VanVleet - w trzech spotkaniach Kameruńczyk uzbierał łącznie 69 oczek i zgarnął statuetkę dla najlepszego zawodnika serii. I patrząc po jego występie w pierwszej konfrontacji z Warriors, można sobie wyobrazić, że teraz podobne osiągnięcie marzy mu się także już w NBA.
ZOBACZ WIDEO: Finał Ligi Mistrzów. Tottenham - Liverpool. Kamil Stoch: Kto kibicuje Liverpoolowi, ten nigdy nie jest pewny
Odłóżmy na chwilę te wszystkie bezpieczne typy ekspertów, kursy ustalane przez bukmacherów oraz w ogóle wszelkie głosy rozsądku podpowiadające, że to i tak Warriors znów sięgną po trofeum Larry'ego O'Briena. Przyjmijmy, że Raptors rzeczywiście uda się ograć obrońców tytułu. W takiej sytuacji indywidualne wyróżnienie dla Siakama wcale nie brzmi tak niewiarygodnie, jakby się to w pierwszej chwili mogło wydawać. Zwłaszcza jeśli defensywa rywali w dalszym ciągu będzie tak skupiona na Leonardzie.
Podobne historie widywaliśmy już zresztą w przeszłości. Pierwszym przykładem, który przychodzi do głowy, jest chociażby Andre Iguodala, który w finałach z 2015 roku z drugiego planu niespodziewanie wysunął się przed szereg, w którym stali Stephen Curry czy Klay Thompson. A wbrew pozorom Siakam wcale nie byłby najniżej (27. numer) wybranym w drafcie koszykarzem w historii, który sięgnął po tę statuetkę. W 2007 roku powędrowała przecież ona do wybranego z 28. pickiem Draftu 2001 Tony'ego Parkera, a w 1979 roku najlepszym zawodnikiem finałów został Dennis Johnson, którego nazwisko w naborze z 1976 roku padło dopiero jako 29. Ten drugi nie był nawet wówczas najlepszym strzelcem swojej drużyny, wszak pod względem średniej zdobyczy w 5 meczach aż o 6 punktów ustępował Gusowi Williamsowi, i podobnie jak w przypadku Siakama również był to dla niego trzeci sezon w karierze. A przypomnijmy, że w swoim trzecim roku w NBA MVP finałów został także obecny kolega z zespołu Pascala - Kawhi (wybrany z 15. numerem w 2011 roku).
Z roku na rok coraz lepszy
Nawet jeśli ten wymarzony scenariusz Siakama się nie spełni, nie ma wątpliwości, że mamy do czynienia z ogromnym talentem. W tym roku do Meczu Gwiazd jeszcze się nie załapał, ale to tylko kwestia czasu. Silny, atletyczny podkoszowy, który potrafi panować nad piłką jak obrońca to skarb, o jakim marzy każdy trener. Zza łuku śmiertelnego zagrożenia może nie stanowi (26/86 w play-off), ale gdy trzeba, potrafi przymierzyć (2/3 w w czwartek). Ma świetny pierwszy krok, potrafi dobrze ściąć bez piłki, stanowi dużą wartość dodaną w obronie. Jest bardzo inteligentnym i wszechstronnym graczem, a wciąż robi postępy, poszerza wachlarz umiejętności i daje ogromne, uzasadnione nadzieje na przyszłość. Do jego sufitu jeszcze daleko.
Na ten moment, dzięki wybraniu go dopiero z 27. numerem draftu, Raptors mają go jeszcze w bardzo promocyjnej cenie - za ten sezon zarobi 2,35 miliona dolarów, za kolejny niecałe 3,5 - ale już zaraz będą musieli sięgnąć do kieszeni, gdyż niewątpliwie mają do czynienia z przyszłą gwiazdą, która dopiero zaczyna błyszczeć i którą konkurencja z pewnością będzie chciała im podebrać.
Ogromny progres, jaki poczynił na przestrzeni trzech lat w NBA, na szczęście ma również przełożenie na statystyki. Na szczęście, bo pomoże mu to w zgarnięciu nagrody dla zawodnika, który poczynił w tym sezonie największy postęp (Most Improved Player). Przeskok ze średnich na poziomie 7,3 pkt., 4,5 zb., 2 as., i 22 proc. skuteczności z dystansu na linijkę 16,9 pkt., 6,9 zb., 3,1 as. i 37 proc., przebicie się na stałe do pierwszej piątki oraz jego aktualna rola w zespole doskonale obrazują skalę rozwoju, jaką można było zaobserwować w przypadku 25-latka. W wyścigu po statuetkę pozostają rzecz jasna D'Angelo Russell i De'Aaron Fox, jednak przy pełnym poszanowaniu osiągnięć wymienionej dwójki kandydatura Siakama wydaje się w tym momencie zdecydowanie najmocniejsza.
Afrykańska perełka Masai'a Ujiriego
I pomyśleć, że mało brakowało, a młody Pascal wcale nie zdecydowałby się na karierę koszykarza. W dzieciństwie spośród czwórki rodzeństwa miał bowiem przejawiać najmniejsze zainteresowanie koszykówką, a aż do 15 roku życia jego życiowe plany związane były ze… święceniami kapłańskimi. Na szczęście dla fanów Raptors księdzem ostatecznie Siakam nie został, a to wszystko dzięki grającemu w NBA rodakowi.
Pascala wypatrzył i dla koszykówki uratował bowiem Luc Mbah a Moute, którego rodzinny dom znajduje się w odległości trzech kilometrów od seminarium, do którego uczęszczał Siakam. Po raz pierwszy na obozie organizowanym przez koszykarza pojawił się w 2011 roku, a rok później dostał już do zaproszenie na organizowany przez NBA i FIBA coroczny camp Basketball Without Borders.
Tam z kolei perspektywicznemu nastolatkowi przyglądał się już sam Masai Ujiri - dziś dyrektor programu na Afrykę oraz oczywiście prezydent (a wcześniej generalny menadżer) klubu z Toronto. Genialny działacz już wtedy zapewne dostrzegł zalążek tego, co my widzimy dopiero dziś, a cztery lata później, zacierając ręce, obserwował, jak kolejni menadżerowie pomijają w drafcie jego przyszłą gwiazdę. Gwiazdę, która dziś wygrywa mu mecze nie tylko w sezonie zasadniczym - rzucając 44 punkty w 33 minuty lub np. trafiając rzut w ostatniej sekundzie pod nieobecność Leonarda i Kyle'a Lowry'ego - ale też w wielkim, pierwszym w historii klubu finale NBA.