Koszykówka. Adrian Suliński - miłośnik zwierząt i historie jego tatuaży. "Moje życie jest na moim ciele"

WP SportoweFakty / Jakub Janecki / Na zdjęciu: Adrian Suliński w barwach Stali Ostrów
WP SportoweFakty / Jakub Janecki / Na zdjęciu: Adrian Suliński w barwach Stali Ostrów

- Mogę powiedzieć, że moje życie jest na moim ciele - mówi Adrian Suliński, zawodnik pierwszoligowej Pogoni Prudnik, a prywatnie wegetarianin i miłośnik zwierząt, który w rozmowie zdradza historie swoich malunków na ciele.

[b]

Pamela Wrona, WP SportoweFakty: Nie jestem w ogóle zaskoczona, że rozmawiamy kiedy prowadzi pan samochód. Nie bez powodu używa pan hashtagu: "#półżyciawtrasie".[/b]

Adrian Suliński, zawodnik KS Pogoń Prudnik:
Tak się zdarza, że jak nie jadę do domu to gdzieś jeżdżę i jestem w trasie. Śmieję się, że jakbym miał umrzeć to w domu lub w samochodzie (śmiech).

Moją drugą pasją jest motoryzacja, a przede wszystkim motory. Mój dziadek zawsze miał romety czy inne motory, a w rodzinie znalazły się jakieś kultowe modele. Kiedyś trzymał je w szopie, przyjeżdżaliśmy do dziadka, pozwalał nam się przejechać. Razem z bratem zaraziliśmy się jego pasją. On miał swój motor trochę szybciej niż ja. Na osiedlu było nas chyba z pięciu i każdy miał swój. Czasu nie było zbyt wiele, ale gdy już się spotkaliśmy, mogliśmy razem jeździć, a przede wszystkim na ten temat rozmawiać.

Teraz już w ogóle jest mniej czasu. W sezonie unikam jeżdżenia na motorze. W regulaminie jest napisane, że to poniekąd sport ekstremalny. Niekiedy dogadywałem się i otrzymywałem zgodę, ale było to sporadycznie. Jestem z tych osób, które szanują swoje życie i są ostrożne. Można powiedzieć, że wszystko zaczęło się od dziadka, tak jak i tatuaże.

No właśnie. Kiedy wychodzi pan na parkiet, w oczy rzucają się tatuaże. Jaką historię w sobie kryją?

Pierwszy tatuaż zrobiłem w wieku 18 lat. Przedstawia złożone ręce do modlitwy otoczone różańcem. Tuż pod tym znajduje się data urodzenia mojego starszego brata, którego nie miałem nawet okazji poznać - zmarł na serce, gdy miał niespełna dwa tygodnie. Na pewno kiedyś nadrobimy ten czas, gdzieś na górze. Spotykałem wiele ludzi z podobnymi wzorami, jednak ten jest po prostu mój. Ma dla mnie największe znaczenie ze wszystkich. Myślę, że z tego powodu rodzice nie mieli nic przeciwko żebym go zrobił.

ZOBACZ WIDEO: Rzeźniczak przesadził z tweetem o Lechu Poznań. "Przeprosiłem, bo ten wpis był nie na miejscu. Czasem trzeba ugryźć się w język"

Zawsze się śmieję, że mam jeden tatuaż, ale niedokończony (śmiech). Staram się go dokończyć, chociaż nie jest to łatwe w trakcie sezonu. Poza tym, im jesteśmy starsi, tym mamy inne wydatki i inne cele. Prawdę mówiąc, nigdy ich nie liczyłem, ale jest ich kilkanaście. Przedstawiają to, co dzieje się w moim życiu i jest dla mnie ważne. Mam na przykład wytatuowane daty moich bliskich czy różne napisy. Jestem religijną osobą, więc znajdzie się u mnie również i ten motyw - mam tablicę z dziesięcioma przykazaniami, czy fragment obrazu "Ostatniej wieczerzy", który moja babcia ma do dziś na ścianie - oprócz tego, że ma znaczenie religijne, po prostu przypomina mi o niej. Nie mogło zabraknąć malunków dotyczących patriotyzmu - Powstanie Warszawskie, czyli hołd dla tych, którzy oddali życie za Polskę. Po prostu są to rzeczy, które są obecne w moim życiu. Nawet jeśli będzie to postać z gry, która dobrze mi się kojarzy. Raczej nie robię ich dla ozdoby. Mogę powiedzieć, że moje życie jest na moim ciele.

Jednak z koszykówką nie ma pan nic. Dlaczego?

To prawda, z koszykówką nie mam nic. Stwierdziłem, że jeszcze nie ten czas. Od zawsze traktuję to jako przygodę. Prędzej czy później jakiś zrobię, jednak jeszcze nie mam pomysłu. Nie chcę zrobić byle czego tylko dlatego, że gram w koszykówkę. Może jak skończę grać i będzie mi smutno, wymyślę jakiś wzór, aby ta koszykówka zawsze była ze mną (śmiech).

Pochodzi pan z Pruszkowa - również i tego motywu nie mogło zabraknąć na pana ciele.

Na łydce mam stary herb Pruszkowa i warszawskiej Pragi. Tam się urodziłem. Aktualnie ten szpital znajduję się w innym miejscu - nie w dzielnicy Praga tylko Targówek. Z kolei moje dzieciństwo i początki z koszykówką były w Pruszkowie. Są to dla mnie ważne miejsca - tatuaże przypominają mi gdzie się urodziłem i wychowałem.

Jak wspomina pan swoje pierwsze kroki stawiane na pruszkowskim parkiecie?

Za dzieciaka chodziłem już na mecze, na każdym kroku koszykówka była wpajana każdemu do głowy. Na dniach Pruszkowa był zawsze slogan: "Pruszków, miasto znane z koszykówki". Teraz raczej się go nie używa, nie ma ekstraklasy, wszystko trochę ucichło i się zmieniło. Ludzie zapomnieli jak kiedyś było fajnie. Od czwartej klasy podstawówki zacząłem swoje treningi. Podszedł do nas mężczyzna, wysoki jak na tamte czasy. To był trener Tomasz Ziembiński. Można powiedzieć, że mnie i moich kolegów z klasy wypatrzono, dzięki czemu mogłem później spróbować swoich sił w profesjonalnej koszykówce. Wówczas prowadził nabór mojego rocznika. Wspólnie z chłopakami postanowiliśmy spróbować, zwłaszcza że na zajęciach w szkole nie było zbyt wiele tej koszykówki. To były już czasy "NBA Action", kiedy koszykówkę zza oceanu można było obejrzeć w telewizji. Od tego się zaczęło.

Zobacz także: Adam Waczyński - o talencie z Torunia, który został kapitanem reprezentacji

Spędziłem w Zniczu 7 lat. Zawsze się śmiałem, że wszyscy cały czas gdzieś jeździli, zmieniali kluby, a ja siedziałem w swoim mieście i w każdym następnym roku miałem nowego trenera. Z perspektywy minionego czasu, może nie żałuję, ale wcześniej powinienem wylecieć z rodzinnego gniazda, spróbować czegoś innego, pokazać się w innym miejscu. Nie zrobiłem tego przez brak odwagi. Teraz dla mnie jest to trochę śmieszne, ale na tamten moment nie wyobrażałem sobie żeby zostawić rodzinę. Mimo wszystko mam fajne wspomnienia.

Ciekawostka: Od kiedy odszedłem z Pruszkowa, dopiero pierwszy raz wygrałem z tą drużyną, będąc po drugiej stronie. Nawet będąc wcześniej w Ostrowie Wielkopolskim - mieliśmy dobry skład, udało nam się awansować do ekstraklasy, a z Pruszkowem nie udało nam się wygrać. Musiałem podpisać kontrakt w Prudniku (śmiech). Co prawda jednym oczkiem, ale zwycięstwo bardzo ważne, zarówno dla całego zespołu jak i dla mnie - z uwagi na sentyment.

"Brudnopis, brudnopis!" - krzyczeli niejednokrotnie kibice na meczach. Jak pan reaguje?

Rzucam się w oczy przez tatuaże, swego czasu wyróżniałem się fryzurami - mimo że mówią na mnie "Łysy" (śmiech). Wielokrotnie byłem obiektem do żartów, do wyśmiewania się. Mnie to nie rusza. Osoby, które mnie znają wiedzą doskonale, że wszystko ze mną w porządku i nie odbiegam od norm. Spotykałem się z różnymi określeniami, chociaż ten "brudnopis" mnie śmieszył. Już w Ostrowie Wielkopolskim sprzeczaliśmy się między sobą z Marcinem Sroką - mówił tak na mnie w żartach, dlatego gdy usłyszałem to niedawno w Wałbrzychu, to nawet się do siebie uśmiechałem.

Poza boiskiem nie miałem takich sytuacji, gdy ktoś mnie źle oceniał. Możliwe, że coś takiego mogło mieć miejsce, ale ja o tym po prostu nie wiem. Zazwyczaj ludzie podchodzą pozytywnie, nawet starsze panie na PKP, kiedy oferuję im pomoc na przykład w niesieniu torby - widząc moje tatuaże, nie obawiały się, że z nią ucieknę (śmiech).

Nie bez powodu mówi się, że pozory mylą. Jest pan miłośnikiem zwierząt i sportowcem, który zrezygnował z mięsa.

Można powiedzieć, że zaczęło się to od mojej byłej dziewczyny, która nie jadła mięsa. Sama jest czynnym sportowcem, więc widziałem, że można to pogodzić. Podczas kontuzji miałem więcej czasu, aby się we wszystko zagłębić - dużo czytałem, zacząłem wszystkiego próbować i stosować w swoim żywieniu. Czuję się dobrze, nie jestem zmęczony, mam wszystko co potrzebuje mój organizm.

Zawsze mówiłem w żartach, że chciałem mieć dużo zwierząt, a przede wszystkim świnkę. Myślałem o tym, jak mieć świnkę, skoro na co dzień ją jemy? Teraz z czystym sumieniem będę mógł przygarnąć takiego zwierzaka - będzie wiedzieć, że nic jej nie grozi (śmiech). W moim sercu od zawsze są zwierzęta. Ciężko mi się żyje, gdy nie mam żadnego obok siebie. Wiem, że nie zmienię całego świata, ale przynajmniej ja dobrze się z tym czuję i nie mam żadnych wyrzutów sumienia. Nie bez powodu mówi się, że książkę powinno oceniać się po zawartości, a nie po okładce. Każdemu życzę, aby miał takie podejście. Nie biorę do siebie wszystkiego, co mówią dookoła.

Teraz, w Prudniku, mam przy sobie dwa koty, które zostały znalezione na ogródkach działkowych u moich rodziców. Wcześniej z byłą dziewczyną też mieliśmy koty, które zabrała ze sobą i wciąż żyją. Oprócz nich mieliśmy króliki, szczurki...

Z tymi szczurkami wiąże się ciekawa historia.

Jednego szczurka pochowałem w Kołobrzegu, akurat wtedy grałem w Kotwicy. Po kontuzji byłem w Pruszkowie i obiecałem temu drugiemu, że jak umrze to pochowam ich razem. I dotrzymałem słowa. Jechałem specjalnie z Pruszkowa do Kołobrzegu żeby pochować go obok brata, w tym samym miejscu. Mam nadzieję, że nie zostanę za to ukarany, bo to nie jest legalne.

Większość znajomych powiedziałoby, że to delikatnie mówiąc dziwny pomysł (śmiech). Ale znając mnie, absolutnie nikogo nie powinno to dziwić. Wychodzę z założenia, że jeśli postanowiliśmy już zaopiekować się pupilem, powinniśmy zapewnić mu to co najlepsze. Powinny być na równi z ludźmi - one również mają swoje życie, prawa. Dlaczego więc traktować je gorzej i bez szacunku?

Pod koniec ubiegłego sezonu miał pan krótką przerwę, spowodowaną dość kuriozalną sytuacją. Była myśl, aby wtedy skończyć?

W Kołobrzegu była sytuacja, że na jednym z treningów broniłem Marcela Korolczuka, zrobił zwód, źle zareagowałem i poczułem ból w kolanie. Przestraszyłem się, bo nie był to normalny ból, więc chciałem to sprawdzić. Klub szybko mi pomógł, pojechałem na rezonans magnetyczny do jednej kliniki. Po odbiorze wyników okazało się, że znów mam zerwane więzadła, do czasu...

Okazało się, że dostałem opis z poprzedniej kontuzji, która była ponad rok wcześniej. Nikt tego nie zauważył. Dopiero przy podpisywaniu wszystkich papierów z zarządem, zwróciliśmy na to uwagę. Poszedłem to skorygować. To moja nieuwaga, bo nie zwróciłem uwagi, że coś jest nie tak. Najważniejszą błędną rzeczą w tym opisie była zła data wykonania opisu. W nowym wyniku wyszło, że jest wszystko w porządku. Oczywiście, chyba miesiąc spędziłem przez to na ławce. Już myślałem, że po tej kontuzji nie będę chciał wracać na parkiet. Można powiedzieć, że szybko wyzdrowiałem. Mam jednak nadzieję, że to ostatnia taka dziwna sytuacja w moim życiu (śmiech).

Pamięta pan jakieś jeszcze?

Pamiętam taką sytuację, chociaż wtedy nie było mi wcale do śmiechu. Kiedyś jechaliśmy na turniej, który odbywał się w Tarnobrzegu. Nie wiem z jakiego powodu, ale z kolegą myśleliśmy, że zbiórka jest godzinę później. Wyjazd było szóstej, a my stawiliśmy się na niej przed siódmą. Pamiętam, że zadzwoniłem do jednego zawodnika z pytaniem kiedy będą, a on odpowiedział, że są już za Radomiem. Byliśmy wówczas bardzo zdziwieni, zwłaszcza, że nikt do nas nie zadzwonił. Wtedy byłem zły na wszystkich, ale teraz doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że dostałem nauczkę, którą zapamiętałem - mam nadzieję, że do końca życia. Już więcej nie zdarzyło mi się spóźnić. Wtedy musieliśmy dojechać na własną rękę do Tarnobrzega, a nie mieliśmy prawa jazdy ani samochodu. Ominął nas jeden mecz, później odbyła się rozmowa z trenerem, ale wszystko przeszło bokiem i potem było już w porządku. Dało mi to do myślenia.

W wieku 30 lat rozgrywa pan jeden z najlepszych sezonów.

Dużo dałem od siebie, aby wrócić po kontuzji. Chwała za to moim przyjaciołom, którzy mi w tym pomogli i dosłownie stawiali mnie na nogi. Łukasz Kok współpracuje z kadrami młodzieżowymi i pomagał mi od strony fizjoterapii, masaży i tak dalej. Natomiast Wojciech Pielech od dwóch lat współpracuje z Getbetter i obecnie jest trenerem motoryki w 1. lidze kobiet w Pruszkowie. Staraliśmy się dbać o to, aby krok po kroku, pomału dojść do siebie. Miałem profesjonalne ubezpieczenie sportowe dzięki Maćkowi Strzeleckiemu - każdy powinien takie mieć. Dzięki temu z chłodną głową mogłem przystąpić do sezonu, nie mieć na sobie żadnej presji, że muszę od razu podpisać swój kontrakt. Miałem zapewnione zaplecze materialne. Moja rehabilitacja być może przebiegałaby dłużej, ale chciałem aby to była moja ostatnia kontuzja. Znam wielu dobrych zawodników, którzy po pierwszej kontuzji po prostu mieli kolejne i kolejne. Dziś u mnie już nie ma po tym śladu. Czasami się śmieje i pytam, kiedy ta kontuzja przestanie być ważna dla ludzi. Bardziej doskwiera mi moja zdrowa noga, niż ta po zabiegu.

Statystycznie może i jest to jeden z moich najlepszych sezonów, nie śledzę tego. To jest moja praca, mogą nas trenerzy oceniać, ale wydaje mi się, że niejednokrotnie statystyki nie odzwierciedlają tego, co robi się dla drużyny. Moim celem jest to, aby na koniec meczu drużyna wygrała - czy rzucę 20 punktów, czy nie rzucę w ogóle. Najważniejsza jest dla mnie jak najlepsza pozycja. I z tego będę cieszyć się najbardziej, jeśli na koniec sezonu utrzymamy tę lokatę, którą w tej chwili mamy. Play-offy to nasz priorytet. Indywidualne statystyki i wszystko inne zostawiamy z boku. Wszyscy gramy na jedno konto.

Biorąc pod uwagę pana styl życia - myśli już pan o tym, co będzie potem?

Jeszcze nie myślę o tym, co będzie potem. Wychowano mnie w ten sposób, że żadna praca nie hańbi. Nie mam pojęcia co mógłbym robić poza koszykówką. Kiedyś, gdy już trenowałem ale mieszkałem jeszcze u rodziców, choć nie musiałem, poszedłem do pracy na magazyn. Po prostu chciałem ich trochę odciążyć. Nie jestem osobą, która kręci nosem. Studiów nie skończyłem, nie jest to łatwe do pogodzenia. Starsi koledzy nauczyli mnie, że jest koszykówka i musimy dawać z siebie wszystko i skupić się tylko na niej. Nie zastanawiam się nad tym, co będę robić. Mam dwie ręce i dwie nogi, więc sobie poradzę w każdych warunkach. Kiedyś bardzo wiele rzeczy planowałem sobie w głowie - i prywatnie i zawodowo. Wolę żyć z dnia na dzień i nic nie zakładać, nie chcę się później rozczarować.

Jednak pojawia się myśl o ekstraklasie?

Na pewno myślę o ekstraklasie. Po kontuzji, pierwszą moją myślą było to, że chciałbym podpisać kontrakt na najwyższym poziomie rozgrywek. Kontuzja więzadeł krzyżowych dla większości trenerów jest chyba poważną kontuzją i siedzi im to z tyłu głowy. Ciężko było mi znaleźć klub w PLK, który mi zaufa. Miałem okazję trenować i pokazać się w Szczecinie. Ukłony w kierunku zarządu i trenerów, którzy powiedzieli żebym do nich przyjechał. Fakt faktem, trenowałem z nimi cały okres przygotowawczy, ale trener po rozmowie ze mną miał ustalony cały skład i poinformował mnie, że nie chce podpisać ze mną kontraktu ponieważ nie jestem zawodnikiem, który powinien siedzieć na ławce, a w tamtym czasie po prostu nie mógł zaoferować mi minut. Mogłem z nimi trenować, wiedząc, że nie będę grał. Nie byłem w żaden sposób pomijany i traktowany inaczej. Takie coś bardzo cenię. Chciałbym wrócić do ekstraklasy, ale nie jako chłopak do trenowania. Jestem w Prudniku i czuję się tu dobrze, jednak nie zamykam swojej furtki. Zobaczymy, co przyniesie przyszłość.

Zobacz także: Prezes Radosław Piesiewicz odpowiada na oświadczenie Waczyńskiego

Komentarze (0)