Mirosław Orczyk osiem kolejek przed końcem sezonu 2019/2020 przejął AZS Uniwersytet Gdański. Beniaminek Energa Basket Ligi Kobiet legitymował się wówczas bilansem 0:14.
Pierwszy triumf AZS osiągnął w 18. kolejce, potem walczył o 10. miejsce, które zapewniłoby zwycięstwo w ostatniej serii nad Energą Toruń. Niestety na przeszkodzie stanął koronawirus - sezon został zakończony przed tym starciem, a ekipy z Gdańska i Torunia ex aequo sklasyfikowane zostały na 11. miejscu.
Krzysztof Kaczmarczyk, WP SportoweFakty: Czy Mirosław Orczyk czuje się wygrany takim powrotem do Energa Basket Ligi Kobiet?
Mirosław Orczyk, trener AZS Uniwersytet Gdański: Myślę, że tak. Na pewno zabrakło wisienki na torcie, czyli wygranej w meczu z Energą Toruń i zajęciu 10. miejsca na koniec sezonu. Byłoby to takie spełnienie marzenia, a ten mecz właśnie o tym decydował.
Wygranym musi czuć się jednak też cała organizacja i zawodniczki, bo w tych siedmiu meczach dokonały tego, co dokonały. Udało się wrócić z dalekiej podróży do rzeczywistości.
ZOBACZ WIDEO: Koronawirus. Małachowski opowiedział o treningach w kwarantannie. "Nie ma odpuszczania. Chcę się przygotować do IO"
Jak to się w ogóle stało, że nagle znalazł się pan w AZS-ie Uniwersytet Gdański?
Decyzja zapadła szybko i zdecydowanie. Generalnie nie było nad czym się zastanawiać - było zadanie do wykonania. Udało się pogodzić to z pracą na uczelni w Katowicach, a to był pierwszy warunek. Drugim była chęć powrotu do ligi i udowodnienia sobie i niektórym "dobrze życzącym", że człowiek jeszcze nie zginął.
Powrót do Trójmiasta również chyba był kuszący?
Zdecydowanie magia Trójmiasta również zadziałała. Było też łatwiej podjąć decyzję, bo znałem ludzi z tutejszego środowiska. Kilku kandydatów odmówiło, bo sytuacja była, jaka była. Prezes zadzwonił do mnie, dogadaliśmy się szybko i czas było jechać do pracy.
Jakie były warunki do tej pracy? Organizacyjnie można było coś zarzucić?
Podjąłem się tego też z takiego powodu, że chciałem w końcu zobaczyć jak to jest, gdy zajmujesz się - proszę to napisać dużymi, pogrubionymi literami - tylko koszykówką. Pierwszy raz zobaczyłem jak to jest.
Wcześniej - np. w klubie z Sosnowca - nie było takiego komfortu? Trochę pan już czasu w tej ekstraklasie spędził.
Te dwa miesiące pracy było miodem na moje zranione serce po tym roku w Sosnowcu. Miałem bardzo duży niedosyt tej końcówki pracy w Zagłębiu. Chciałem sam siebie sprawdzić w innych warunkach. Czy człowiek potrafi czy nie. Czy się do tego nadaje, a to co wie i to co zrobił w życiu się do czegoś przyda. To było mi potrzebne.
Grę beniaminka udało się odmienić bardzo szybko. Zespół niemal od pierwszego meczu wyglądał zupełnie inaczej. Swój wkład w to miała też m.in. Tamara Ruffin-Pratt, czyli gwiazda, która pojawiła się w składzie.
Pierwsze słowo, jakie wprowadziłem po przyjściu, to "porządek". Trzeba go było zrobić na boisku i w układzie zespołu, że nikt z nikim nie rywalizował wewnątrz, tylko cały zespół walczył z przeciwnikiem. Ruffin-Pratt na pewno miała ogromny wpływ, ale i Olga Frolkina czy Gabrielle Ortiz, która już pakowała się do wyjazdu. Została i w dużej mierze decydowała o tym co się udało zmienić.
Zmiany były więc mocne i stanowcze. Zadziałały.
Ustaliliśmy szybko hierarchię: kto co ma robić i kto od czego jest. Powtarzam, słowo "porządek" było pierwsze. Ważne, że była duża akceptacja do tego wszystkiego ze strony zawodniczek, które były w drużynie już wcześniej. Wszyscy zaakceptowali i poszli w to, co zaproponowałem.
Bardzo mocno zawężona została rotacja. Pierwsza piątka praktycznie nie opuszczała parkietu. Nie było obawy, że przy takim systemie łatwiej o urazy?
Taka obawa jest zawsze. Doświadczyliśmy tego w meczu z DGT Politechniką Gdańską, gdzie trenowaliśmy bez jedynki, bo drobny uraz miała Ortiz, a Paulina Kuras już wcześniej wypadła z powodu choroby. Mieliśmy przygotowane różne warianty, ale do końca nie wiedzieliśmy kto zagra na jedynce.
We wspomnianym meczu Ortiz ostatecznie zagrała i spędziła na parkiecie aż 30 minut... AZS przegrał jednak minimalnie, bo 70:73.
Tak, zagrała na własną prośbę. Wracając do rotacji to faktycznie została mocno zawężona, tak życie to ułożyło. Wyniki pokazały jednak, że ten kierunek jest dobry. Porażka z DGT Politechniką była bolesną lekcją, ale z niej można było wyjść obronną ręką. Postępowaliśmy w kategorii bitew i wojen. Na wojnie są ranni, ale nie zabici. Ranni też mogą się otrzepać i iść do przodu.
Wspomniał pan o akceptacji zmian, które zostały wprowadzone. Te zawodniczki, które walczyły od początku sezonu, nie czuły się po nich rozczarowane?
Chciałbym bardzo podziękować tym zawodniczkom, które zostały z nami pomimo tego, że straciły grę. To też było siłą tego zespołu. One do końca były w tej drużynie, grały z tą drużyną i były razem. Wiadomo, role się zmieniły. Podzieliłem to wszystko na naszą część sezonu i my się rozliczyliśmy właśnie za tą część. Nie analizowałem tego co było wcześniej. Co i jak było robione, jakie były relacje. Była kreska i my zaczęliśmy robić swoje.
Który mecz dał najwięcej energii? Historyczny, pierwszy triumf nad Wisłą Kraków czy sensacyjna wygrana w Bydgoszczy nad Artego?
Każdy mecz dawał nam swoje, ale najwięcej myślę wygrana nad Wisłą. Wszyscy od początku marzyli o tym pierwszym zwycięstwie. Wcześniej bywało blisko, ale dopiero ten z Wisłą pokazał, że możemy iść w górę nawet pomimo tego, że przed nami byli rywale z czołówki.
W momencie, w którym objął pan drużynę, sytuacja była delikatnie mówiąc zła, a terminarz był trudny, żeby nie powiedzieć, że bardzo trudny.
Dokładnie tak. Było osiem meczów, a w nich starcia z liderem, czyli Arką Gdynia. Potem czekały mecze z drużynami z Lublina, Wrocławia czy wspomniany już mecz z Wisłą Kraków - to same ekipy z play-off. Ten z Wisłą był chyba najważniejszy, ale z każdego meczu wyciągaliśmy bardzo dużo i to był pozytyw. Na każdy trening przychodziliśmy z dawką emocji, że w każdą kolejną sobotę możemy czegoś dokonać.
Pierwsza wygrana była mocno medialna, bo nad rekordzistą pod względem tytułów mistrza Polski.
Hasło na Wisłę było jedno: niespodzianka. To było nasze motto na to spotkanie no i udało się ją spełnić. Trafiliśmy więc z tematem i potem go ciągnęliśmy.
Pociągnęliście mocno, bo wygranej nad Artego nie spodziewał się zupełnie nikt. Chyba nawet w AZS-ie.
Mecz z Artego był takim uwieńczeniem tego, czego dokonaliśmy we wcześniejszych tygodniach. Ten mecz był po prostu super, a wynik pokazał, że nawet z wiceliderem da się powalczyć i da się wygrać. Pewnie na dziesięć meczów nie wiem ile razy udałoby się to powtórzyć, ale mecz wyszedł nam perfekcyjnie i zaskoczyliśmy Artego.
Jak bardzo zmieniła się Energa Basket Liga Kobiet na przestrzeni ostatnich miesięcy od czasu, gdy pracował pan w klubie z Sosnowca?
Zmieniła się na pewno na przestrzeni lat. Bardzo się wyrównała. Spowodowane jest to faktem, że nie ma takich gwiazd, jakie były kiedyś. I dzisiaj to jest inna liga w sensie jakości właśnie tych gwiazd. Poziom się wyrównał ale wydaje mi się, że się obniżył.
Zniesiono też przepis o tym, że na parkiecie musi być Polka.
Tak i teraz jest zupełnie inny system grania bo faktycznie Polka nie musi przebywać na parkiecie. Tego systemu człowiek musiał się nauczyć, bo to coś nowego. Trzeba się było przystosować.
Czy te dobre wyniki działają na pana korzyść? Czy Mirosław Orczyk pozostanie w klubie?
Najważniejszym tematem na dziś jest to, żeby wszyscy byli zdrowi, a firmy przetrwały czas kryzysu, który nadejdzie. Plan na pozostanie był na 13 marca. W momencie kiedy wprowadzono obostrzenia to myślę, że wszystko się zatrzymało. To chyba jest normalne, że ludzie poważni dzisiaj nie będą rozmawiać na takie tematy.
Byt klubu może być zagrożony?
Na pewno Olivia Business Center, Uniwersytet Gdański i miasto Gdańsk będą chciały, żeby ta koszykówka była. Natomiast wszystko o czym rozmawialiśmy i co sobie zaplanowaliśmy trzeba było wstrzymać. Nie wiemy kiedy ruszą rozgrywki, w jakim będą formacie, kto będzie grał. To są za poważni ludzie, żeby teraz podejmować decyzje na temat tego, co będzie za miesiąc, dwa czy później. Wszyscy czekają i trzymają kciuki, żeby wszystko jak najwcześniej się wyjaśniło.
Sponsorzy i partnerzy muszą przetrwać, żeby przetrwał nie tylko AZS, ale i cały sport. I to nie tylko ten w naszym kraju.
Trzeba sobie zdać sprawę z tego, że w jakimś momencie na początku tego wszystkiego sport będzie się zaliczał niejako do kategorii "rzeczy zbędnych". Jak szybko uciekniemy z tej kategorii będzie naszym zwycięstwem i sukcesem, że powrócimy na parkiety, na hale i do normalnej pracy.
Zobacz także:
Koronawirus zatrzymał ich w Gliwicach. Milivoje Mijović: Ambasada odradziła nam podróż (wywiad)
"Nie ma lewej ręki", "technika dramatyczna" - MVP EBL kpi z krytycznych opinii