Grzegorz Grochowski i jego droga do Dzików Warszawa. "Miałem myśli, aby dać sobie spokój z koszykówką" [WYWIAD]

- Nie ukrywam, że miałem myśli, aby dać sobie spokój z koszykówką - mówi Grzegorz Grochowski, nowy koszykarz Dzików Warszawa, w rozmowie nie tylko o koszykówce.

Pamela Wrona
Pamela Wrona
Grzegorz Grochowski WP SportoweFakty / Karol Słomka / Na zdjęciu: Grzegorz Grochowski
Pamela Wrona, WP SportoweFakty: Mówi się, że życie to droga. Dziś ma pan 27 lat. W jakim jest pan miejscu?

Grzegorz Grochowski, koszykarz Dzików Warszawa: Myślę, że znalazłem swoje miejsce, w którym zadomowię się na dłużej. Dołączę do fajnego projektu, który wygląda przyszłościowo, ma ogromny potencjał. Bardzo mi się podoba jak się rozwija.

Teraz, taką bezpieczną przystanią będą Dziki Warszawa?

Dokładnie. To na razie optymistyczna wersja mojego myślenia. Wszystko zostanie zweryfikowane w najbliższym czasie. Mam tylko nadzieję, że jest to klub, który od początku zapłaci mi wszystkie pieniądze za cały sezon, bo w moim życiu jeszcze tak się nie zdarzyło (śmiech).

ZOBACZ WIDEO: PKO Ekstraklasa. Ośrodek Legia Training Center oficjalnie otwarty. Obiekt robi wrażenie!

Potrzebował pan stabilizacji?

Brałem pod uwagę stabilizację. Po prostu, chciałem grać dalej. W pierwszej lidze wiem jaka jest moja wartość, mogę robić różnicę. Niestety, w ekstraklasie minut nie było. To był jeden z czynników, który wpłynął na moją decyzję powrotu na ten poziom rozgrywek.

Jaka jest pana droga? Wyboista, prosta, a może pod górkę?

Droga jaką wybrałem została wybrana tylko przeze mnie. Biorę za to odpowiedzialność. Jaka ona jest, muszę się z nią pogodzić. Znam lepsze drogi, które ludzie pokonywali i było łatwiej przez pryzmat organizacyjny czy finansowy. Natomiast na swojej drodze poznałem tylu wspaniałych ludzi i przyjaciół, z którymi cały czas mam kontakt, że to się dla mnie liczy. To są małe rzeczy. Tak jak ostatnio, gdy spotkaliśmy się z chłopakami z kadry U17 z okazji dziesiątej rocznicy zdobycia srebrnego medalu podczas MŚ. Z większością mamy nieustannie kontakt. To doceniam, tego mi nikt nie zabierze. A, że niekiedy na tej drodze są kłody…

Przez karierę przeszedł pan czy przebiegł?

Potykam się podczas biegu (śmiech). Każdy na swojej drodze spotyka różne przeciwności losu. Ważne, by coś z tego wyciągać. Z natury jestem optymistą. Uważam, że to co mnie spotyka, musi czegoś nauczyć. Jak było źle, to będzie dobrze. Równowaga w naturze musi być zachowana.

Więcej pan zyskał, czy stracił w ciągu ostatnich sezonów?

Na pewno zyskałem. Uwielbiam poznawać nowych ludzi, wymieniać się doświadczeniami. Ta przygoda, że na swojej ścieżce spotykam nowych ludzi jest dla mnie bardzo ważna.

Wierzy pan w drogowskazy? Ufa pan swojej intuicji?

Każdy człowiek w jakimś stopniu polega na swojej intuicji.

Gdy rozmawialiśmy ostatnim razem, wrócił pan do klubu, który miał wobec pana zobowiązania jeszcze z poprzednich lat. Zaufał pan ponownie, a klub po niespełna 40 dniach od rozpoczęcia sezonu wycofał się z rozgrywek. W podobnych sytuacjach znalazł się pan już nie raz.

W tej sytuacji zaufałem ludziom, a nie intuicji. Prawda jest taka, że w tamtym czasie nie miałem dużego wyboru. Byłem po bardzo słabym sezonie, to była jedyna opcja. Zaryzykowałem.

I co pan czuł?

Rozczarowanie. Tym, że karmiono nas kłamstwami, które były bez pokrycia i przekształcane na swój sposób. To oszustwo, nie można tego nazwać inaczej. Zaufałem ludziom, których znałem kilka lat. Zawiodłem się, przede wszystkim na prezesie. To była osoba, która zachwalała swój pomysł i projekt, mówiła, że będzie wszystko dobrze. Uwierzyliśmy w to. To jest moja wina i nikogo nie mogę za to winić. Teraz zbieram owoce tego, że nie dostanę pieniędzy i klubu nie ma. Popełniłem błąd.

Musiał pan przekonać się o tym na własnej skórze. Co pan z tego wyciągnął?

Wydaje mi się, że każdy tak ma. Dopóki ktoś mówi: "nie idź do tego klubu", "trener jest taki i owaki" i nie przekonasz się o tym na własnej skórze, to nie do końca zaufasz, nawet jeśli byłby to dobry przyjaciel. Jest wiele przypadków, że decydują różne czynniki, ale postanawiasz, że zweryfikujesz to sam. Musisz to odczuć osobiście, wszystko jest także dynamiczne.

Miał pan jednak momenty, że ta iskra do koszykówki przygasała?

Oczywiście. Był taki moment, nawet nie jeden. Chociażby w Kutnie, gdy klub się rozpadł i zostaliśmy z niczym. Nie ukrywam, że miałem myśli, aby dać sobie spokój z koszykówką. Staram się myśleć pozytywnie, nie poddawać się.

Co sprawiało, że szedł pan dalej?

Miłość do tego sportu. Pomaga mi moja narzeczona, szwagier i rodzeństwo, z którymi mam bardzo mocne więzi. To nieocenione wsparcie. Wiem, że oni są ze mną na dobre i na złe. Samotność to jedna z najgorszych rzeczy. Jednak koszykówka zatrzymała to wszystko, negatywne myśli. Można być w dołku, uważać, że to koniec, ale za chwile człowiek wraca do punktu wyjścia. Nie było ze mną dobrze. Był ogromny stres, wyrzuty sumienia, dylematy. Ale za chwilę udało mi się znaleźć nowy klub, w którym mogłem dokończyć sezon. Wyciągnięto do mnie pomocną dłoń, za co jestem wdzięczny.

To nie jest poniekąd toksyczny związek?

W moim przypadku w pewnym sensie można to tak nazwać, bo za wykonaną przeze mnie pracę nie dostałem należnego mi wynagrodzenia, a i tak dalej bardzo mocno się w to wszystko angażuję i chcę grać w basket.

Można dać sobie prawo do tego, by być czasem słabym?

Wydaje mi się, że to cecha ludzka. Kiedyś wmawiano, że jak ktoś jak się smuci i łzy spływają mu po policzku to jest po prostu słaby. Nie uważam tak, to nie jest prawda. Każdy człowiek ma swoje emocje, swoje granice. Ludzie często oceniają cię patrząc na okładkę. Ale czy ktoś cię naprawdę zna i się z tobą zamieni? Trzeba sam na sam spojrzeć w lustro i iść dalej.

Nie ma pan wrażenia, że sportowcy postrzegani są przez zupełnie inny pryzmat?

Zdecydowanie. Wiele ludzi patrzy często na sportowca jak na maszynę, która nie może się zepsuć i za każdym razem ma wykonywać taką samą robotę z zadowalającym efektem. Tak się nie da, każdy z nas jest człowiekiem - tylko i aż człowiekiem, który może mieć genialne chwile, a może mieć słabsze dni gdzie nie wszystko idzie po naszej myśli.

I są też bardziej oceniani.

Jak byłem młodszy, ciągnęło mnie do tego, by sprawdzać co o mnie piszą. Często spotykamy się z "hejtem".

Słowa rozniecają nasze myśli. Pana się zmieniły? Jak pan się tego podejścia nauczył?

Z wiekiem to przekształca się w coś innego, podchodzę do tego na luzie. Ludzie oceniają nie znając całej historii. Już nie zwracam na to uwagi.

A w panu jest wewnętrzny krytyk?

Bardzo. Często słyszę od najbliższych, że przesadzam.

Dlaczego?

Zawsze szukam tego, co mogłem zrobić lepiej, czego nie dałem, zamiast skupić się na tym co zrobiłem. Z każdego meczu zawsze można coś wyciągnąć. Staram się oglądać spotkania, analizować swoją grę, aczkolwiek jak chociażby w PLK, miałem epizody po 6 minut w czterech wejściach, to z takich meczów raczej nic nie wyciągnę. Wywalczyłem tyle czasu, ile mogłem. Nie mogłem się pokazać, złapać pewności siebie. Dla mnie to bardzo istotne, tak jak nie banie się oddania rzutu. Na tym poziomie często się z tym spotykałem. Jeśli boisz się podjąć decyzję, tak naprawdę już popełniłeś błąd. Kiedyś powiedział mi to trener Jerzy Szambelan: "Jeśli oddasz rzut, masz 50% szans, że trafisz. Jak go nie oddasz, to już nie trafiłeś".

W I lidze oglądam wszystkie mecze, wycinam swoje momenty. Podobnie staram się robić na co dzień, myśleć o tym, co można ulepszyć.

Nic nas tak bardzo nie okłamuje, jak nasz własny osąd.

To nie jest cecha negatywna, chociaż można zwariować. Niekiedy sam robiłem sobie bałagan w głowie, szczególnie grając w ekstraklasie. Pracuję nad tym, chcę ulepszyć swoją osobowość, być lepszym koszykarzem, ale i człowiekiem. To nie jest krytyka polegająca na tym, że wmawiam sobie, że jestem najgorszy. Chcę wyciągać wnioski. Trzeba być realistą, pewnych rzeczy się nie przeskoczy i mam tego świadomość.

Ważnym momentem w tym sezonie była śmierć mojej mamy. Odeszła w marcu. Nie mogłem się pozbierać. Musiałem wstać z łóżka, powiedzieć sobie, że muszę dać radę, bo przecież mam jeszcze dla kogo. Ona by nie chciała, abym się poddał.

Na boisku potrafił się pan wyłączyć?

Tak, nie miałem nigdy z tym problemów. Od zawsze starałem się sprawy prywatne i zawodowe od siebie oddzielać. To co w szatni, zostaje w szatni, a to co na boisku, to na boisku. Prywatne problemy, negatywne emocje trzeba zostawiać w domu. W drugą stronę mam to samo, bo do domu próbuję niczego nie przynosić. To ściana, która to wszystko dzieli.

"Ci vediamo in paradiso" – wytatuował pan niedawno na ręce, w towarzystwie kruków. Metafora przemijania?

Moja mama bardzo dobrze znała język włoski, uwielbiała Włochy. Kruki są symbolem śmierci. To dla mnie istotne. Jest także fiolka chemiczna, bo mama była chemiczką. To tatuaż poświęcony mamie. Będzie ze mną cały czas. "Ci vediamo in paradiso" – dopóki nie zobaczymy się w raju.

W niektórych kulturach kruki to także symbolika bohatera, który potrafi pokonać każdą przeszkodę.

Jest w tym trochę prawdy. Mama zawsze była dla mnie bohaterem. Brakuje mi jej bardzo. Była zawsze uśmiechnięta i każdemu chciała pomóc, a samą siebie stawiała na końcu. W życiu ludziom jest łatwiej, gdy widzi się świat w kolorowych barwach. Jeśli coś ma się stać dobrego, to to się stanie. Ze złych doświadczeń należy wyciągnąć wnioski, znaleźć ich pozytywną stronę. Tak jestem wychowany, to wyszło z domu.

Nie ma pan wrażenia, że czasami do plecaka dorzuca się nam dodatkowy ciężar?

To pytanie jest adekwatne do 2020 roku. Cały rok jest dla mnie tragedią. Śmierć mamy, kilka innych rzeczy, które się wydarzyły, chociażby złamany nos, czy sytuacja z koronawirusem, przedwcześnie zakończonym sezonem i przełożonym weselem.

Przez dwa miesiące byłem wrakiem człowieka. Nie mogłem się podnieść. W połowie maja zacząłem stawać na nogi. Wróciłem do treningów, które początkowo można było wykonać w domu. Zainwestowałem w rower, teraz można już wejść na salę i chodzić na siłownię. Przygotowuję się do nowego sezonu. Mam nadzieję, że wrócimy do normalności, a mecze odbędą się – przynajmniej na razie częściowo – z udziałem publiczności.

"Nikt prawie nie wie, dokąd zaprowadzi droga, póki nie stanie się u celu". Jaki jest pana?

(Cisza). Tak trudnych pytań to jeszcze nie miałem (śmiech). Prywatnie, czuję, że jestem w miejscu, w którym mogę zacząć trochę inne życie, odciąć się. Pochodzę z małej podkarpackiej miejscowości, gdzie jest inna mentalność. Mam duże pole do rozwoju i to jest mój cel. Sportowo, jak wcześniej wspomniałem, przekonuje mnie wizja prezesa Michała Szolca. Myślę, że może być spore zaskoczenie niektórymi ruchami, wszystko będzie racjonalnie i z głową. Mamy myślenie prostoliniowe, które opiera się na "Gość z EBL schodzi do beniaminka I ligi", nie wiedząc jak to się będzie rozwijać, porównując na przykład do drużyny R8, gdzie tej chłodnej głowy zabrakło, a był duży huraoptymizm.

Uważam, że mogę wiązać plany z tym miejscem. Zespół ma duży potencjał, jesteśmy w stanie powalczyć nawet o pierwszą czwórkę. Liga będzie mocna, będzie dysproporcja między górą, a dołem tabeli, natomiast na pewno będzie ciekawsza niż w ostatnich latach. Wszystko zweryfikuje boisko, na razie mamy wszystko na papierze. Dziki mogą namieszać, również organizacyjnie i marketingowo.

Mam cel, aby niedługo zrobić awans do PLK. Będę mówić o tym otwarcie. Chcę zrobić to dla mojej mamy, której jakiś czas temu to obiecałem. To mój prywatny, ale najważniejszy cel.

Zobacz także: Pierwszy transfer beniaminka. Marcin Dutkiewicz przenosi się do Decki Pelplin
Z parkietu do studia tatuażu. Jakub Fiszer: Zacząłem inaczej odbierać koszykówkę

Czy Dziki Warszawa w sezonie 2020/21 powalczą o pierwszą czwórkę?

zagłosuj, jeśli chcesz zobaczyć wyniki

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×