To była piękna kariera. Była, bowiem Agnieszka Szott-Hejmej, jedna z najsympatyczniejszych, najbardziej utytułowanych i rozpoznawalnych polskich koszykarek zdecydowała się powiedzieć "dość".
25 lat gry, ponad 500 rozegranych meczów i ponad 5 tysięcy zdobytych punktów. Te liczby mówią same za siebie. I nic nie jest już w stanie zmienić tej decyzji...
Krzysztof Kaczmarczyk, WP SportoweFakty: Kończysz z graniem definitywnie i ostatecznie?
Agnieszka Szott-Hejmej, była zawodniczka PolskaStrefaInwestycji Enea Gorzów Wielkopolski: Tak, to takie ostatnie goodbye...
ZOBACZ WIDEO: #dziejesiewsporcie: Kasia Dziurska wróciła z wakacji. Od razu do pracy
Szkoda, że wszystko odbyło się w takich okolicznościach...
Wydaje mi się, że tą decyzję można było podjąć o wiele wcześniej. Przygotowywaliśmy się, do tej serii i nagle skrócono ją do jednego meczu, a potem w ogóle odwołano. Szkoda, że tak postąpiono.
Wróćmy jednak do momentu, w którym to wszystko się zaczęło. Pamiętasz swój debiut w ekstraklasie?
Oj było dużo stresu i emocji. Pierwszego meczu w sumie nie pamiętam, ale już pierwsze punkty owszem. To było w meczu z ŁKS-em w Łodzi. Trafiłam z linii rzutów wolnych.
Była trema? Miałaś dopiero 14 lat...
Pewnie! Pamiętam, że pierwszego rzutu nie trafiłam. Dopiero drugi wpadł, a presja wtedy zeszła. Byłam strasznie sparaliżowana!
Trema i paraliż to jedno, ale ze względu na swój wiek odstawałaś też fizycznie od rywalek.
Nie byłam wtedy zbudowana mięśniowo, tylko patyczakiem. Nigdy w testach sprawnościowych nie byłam w czubie. Fizyczność mnie przerastała, ale się tym nie przejmowałam. Starałam się walczyć na tyle, na ile mogłam. Często jednak zostawałam w blokach.
Gdzie szukałaś zatem swoich szans?
Zawsze gdzieś tam znajdowałam sposób na zdobycie punktów czy zatrzymanie kogoś w defensywie. Przyznam szczerze, że było trochę reagowania "na czuja". Ważne tutaj było też to, że miałam pełne zaufanie od trenerów i dziewczyn. Dostawałam mnóstwo wskazówek. Co robić, jak reagować. Żeby się nie przejmować, jak nie szło i co zrobić, żeby się odblokować.
W skrócie można powiedzieć, że na starcie trafiłaś w dobre ręce.
Zdecydowanie! Byłam dzieckiem szczęścia, bo zawsze trafiałam na ludzi, którzy byli naprawdę dobrzy i życzliwi. Pamiętam każde słowa, jakie dziewczyny "wkładały" mi do głowy. Wszyscy pomagali i wspierali. Myślę, że mi to zostało - taki wzór dostałam i teraz staram się wdrożyć go w życie samej będąc trenerem.
500 rozegranych meczów, 5 tysięcy zdobytych punktów, 10 medali mistrzostw Polski - to wszystko w 25 lat kariery. Kiedy zaczynałaś marzyłaś o takich liczbach?
Marzę dalej! (śmiech) Zawsze marzyłam o występie na igrzyskach olimpijskich i WNBA. Grając w Ślęzie Wrocław trener Jannon Rolland przyjechał mnie zobaczyć. Wygrałyśmy z AZS-em Gdańsk, zdobyłyśmy brązowy medal. Pamiętam podszedł wtedy do mojego taty, że chciałby mnie wziąć na try-out, żebym spróbowała sił w WNBA.
Dlaczego z tego nic nie wyszło?
Miałam wtedy maturę...
Tata pomógł podjąć decyzję?
Mówił, że jak będę dobra, to za rok też dostanę taką propozycję. Los jednak tak chciał, że w kolejnym roku "złapałam" kontuzję i życie napisało swój scenariusz.
No właśnie, kontuzje. One zabrały ci trochę zdrowia i czasu.
I tak jestem szczęśliwa, że pomimo tylu tych kontuzji mogłam grać i cieszyć się z tylu zwycięstw, z tylu mistrzostw. Mogłam spróbować sił w Eurolidze. Gdy w końcu do niej trafiłam, miałam już 33 lata. Śmiałam się, że byłam najstarszą debiutantką w tych rozgrywkach.
Na wszystko przyszedł czas. Tak samo te okrągłe liczby - granice przekroczyłaś w tym swoim ostatnim, jak się okazało, sezonie.
Szczerze to nigdy nie spodziewałam się, że będę miała takie cyferki, a teraz... to są naprawdę fajne liczby! To wszystko tak naprawdę uzmysłowiło mi, że miałam naprawdę fajną karierę, podczas której poznałam mnóstwo fajnych ludzi.
Zmieniłabyś coś w swojej karierze?
Myślę, że nie. Każda podjęta decyzja była przemyślana. Jak sobie gdzieś tam wracam do przeszłości, to stwierdzam, że naprawdę nic bym nie zmieniła. Dlaczego? Bo na tamten dzień, kiedy te decyzje były podejmowane, to była one dla mnie najwłaściwsza. Wierzę, że to wszystko tak miało być. Miałam mieć te kontuzje, miałam trafić w te miejsca, w które trafiłam.
Naprawdę nic?
No może zmieniłabym tylko to, że za młodości byłabym troszkę mniej agresywna na treningach.
Ciekawe, a dlaczego tak?
Uwielbiałam koszykówkę. Przychodziłam przed treningami, zostawałam po nich. Poniekąd może brakowało mi kogoś, kto by mi powiedział: stop, zwolnij! Powoli i nie za wszelką cenę, odpuść trochę, trochę odpocznij. Dla mnie zawsze było za mało, zawsze chciałam się nauczyć czegoś.
Samej ciężko było się czegoś nauczyć...
Nie, bo wyobraźnia mi szalała! Oglądałam mecze WNBA czy NBA i starałam się gdzieś tam wyłapywać jakieś zwody, które później starałam się naśladować i wprowadzać do normalnej gry czy treningu.
Typ stale szukający czegoś nowego, nigdy nie odpuszczający?
Fizjoterapeuta z Krakowa powiedział mi kiedyś, że mam bardzo destrukcyjny charakter. Pytał za co sama siebie tak każę, że tak lubię być zmęczona po treningach. I faktycznie nigdy nie byłam zadowolona wychodząc z treningu nie będąc zmęczona. Jak byłam chora i tylko trochę się "obijałam", to trenerzy od razu to zauważali i pytali, co się ze mną dzieje. Nie byli przyzwyczajeni do tego.
Takie podejście musiało jednak w końcu dać znać o sobie?
Wiadomo, że na co dzień nie było to 120 procent. Zdarzały się przecież choroby, przeziębienia, zmęczenie. I to były takie momenty, gdzie jak próbowałam zrobić coś na pół gwizdka, to dostawałam opierdziel. U mnie nie było mowy nawet, jak się źle czułam, żeby się poddawać. Gdy coś bolało zaciskałam zęby i dawałam z siebie ile byłam w stanie.
Co tak finalnie zadecydowało o tym, że to był twój "last dance"?
Myślę, że przede wszystkim zdrowie fizyczne. Byłam już mocno wyczerpana. Musiałam brać tabletki, a nie chciałam się tym faszerować. Czasami po dwóch treningach dziennie już nawet do domu po schodach się ciężko wchodziło, a rano wstawałam i byłam cała pospinana.
Organizm "pomógł" podjąć decyzję?
Myślę, że to był taki sygnał, że już starczy, że już się nabiegałam. Mięśnie się namęczyły i czas na regenerację. Wieku nie oszukam, a organizm zaczął się wolniej regenerować. Pomimo, że brałam naprawdę garściami suplementy, zmieniłam dietę i nie jem od trzech lat mięsa. Pomimo, że dbam o siebie, o regenerację, o ciało, to czułam to zmęczenie. I ten najważniejszy chyba powód, że nie mogłam być na parkiecie już taką Agnieszką, jaką byłam zawsze.
Czyli taką, którą rzucała się na każdą piłkę i nie potrafiła w żaden sposób odpuścić?
Dokładnie! Ciężko się z tym pogodzić. Głowa widzi co można zrobić i "podaje" rozwiązania sytuacji, gdzieś tam rzucić się na piłkę, zebrać, dobić... Czułam, że to już nie jest to. Byłam wolniejsza na boisku, reakcje też były wolniejsze. To wszystko, te "zmienne" przychodziły mi do głowy. Walczyłam ze sobą prowadząc wewnętrzny dialog.
I to przyszło teraz? Tak nagle?
Dwa lata temu czułam się super. Czułam, że miałam "depnięcie" pomimo tych moich "kolanek". To jednak dwa lata, a one zrobiły dużą różnicę i czuję po prostu brak mocy. Wydawało mi się to niemożliwe, ale stwierdziłam, że to organizm już sam chce, żebym zwolniła, odpuściła, wyciszyła... Po prostu skończyła. To już było za dużo.
NA DRUGĄ CZĘŚĆ WYWIADU ZAPRASZAMY NA WP SPORTOWEFAKTY W NIEDZIELĘ 16 MAJA.
Zobacz także:
To było mocne wejście do elity. "Nie każdy trener w klubie ma taką możliwość"
Filip Dylewicz zaprasza Łukasza Koszarka do "wspólnego tańca": Zróbmy to!