Diagnoza lekarzy zabrała mu marzenia i na zawsze odmieniła życie

- Przez kontuzję straciłem sens życia, a niszczącą frustrację odczuwałem półtora roku - przyznaje Teodor Sawielewicz. Kiedyś walczył o medale mistrzostw Polski, dziś jest duchownym a jego media społecznościowe śledzi prawie pół miliona osób.

Mateusz Puka
Mateusz Puka
ks Teodor Sawielewicz Archiwum prywatne / Na zdjęciu: ks. Teodor Sawielewicz
2 kwietnia 2005 roku Teodor Sawielewicz zapamięta do końca życia i to niekoniecznie tylko dlatego, że właśnie tego dnia zmarł papież Jan Paweł II. W życiu 17-latka wydarzyła się bowiem inna śmierć, która zupełnie odmieniła jego własną historię.

Zgodnie z oczekiwaniami, młody lekkoatleta miał wtedy świętować swój największy sukces w karierze i cieszyć się z medalu mistrzostw Polski w Białymstoku w biegu na pięć kilometrów. Przygotowania do najważniejszych zawodów w życiu utrudniły jednak bóle w kolanach. Ostatecznie problemy zdrowotne sprawiły, że nastolatek z maleńkiej wsi Platerówka nieopodal Zgorzelca zajął dopiero 66. miejsce. Chwilę później lekarze zdiagnozowali u niego chorobę zwyrodnieniową kolan i zakazali dalszych treningów. O kontynuowaniu dobrze zapowiadającej się kariery nie było nawet mowy.

- Przekazano mi, że skuteczna rehabilitacja kolan była niemożliwa, a problem można tylko "jakoś" zaleczyć. Z tego powodu nie mogłem kontynuować wyczynowego sportu. Z dnia na dzień zostałem pozbawiony sensu życia i zacząłem nienawidzić samego siebie. Nie potrafiłem zaakceptować, że inni wciąż mogą trenować, a moje życie już nigdy nie będzie takie same - przyznaje ksiądz Sawielewicz.

ZOBACZ WIDEO: Legenda polskiego kolarstwa przestrzega przed Rosjanami! "Będzie wielka tragedia"

Trenował z Marcinem Lewandowskim

Mowa o naprawdę dużej zmianie, bo przez kilka lat w jego życiu lekkoatletyka odgrywała wielką rolę. Nastolatek został dostrzeżony przez trenerów, gdy jako młody chłopiec niezwiązany w żaden sposób z biegami zajął 17. miejsce na Dolnym Śląsku w rywalizacji z dwa lata starszymi rywalami. Późniejszy ksiądz trafił do klubu Błękitni Osowa Sień, w którym od kilku lat trenował już późniejszy medalista mistrzostw świata, Marcin Lewandowski. Obaj spotykali się zresztą na zawodach oraz wspólnych zgrupowaniach, kontakt mają do dziś. Zresztą Sawielewicz był jednym z pierwszych, którzy publicznie wyrazili uznanie dla Lewandowskiego tuż po niedawnym zakończeniu przez niego kariery sportowej.

- Bieganie to było całe moje życie. Często zdarzało się, że kończąc lekcje w szkole, prosiłem kolegę o zabranie mojego plecaka, a 16 kilometrów do rodzinnego domu pokonywałem, biegnąc. Trenowałem codziennie i dość szybko zaczęły przychodzić dobre wyniki, a to rozbudzało marzenia o wielkiej karierze i udziale w międzynarodowych zawodach. Do kościoła chodziłem, byłem nawet ministrantem, ale nie przekładało się to na moją codzienność - przyznaje Sawielewicz.

Nie ma się co dziwić, że fatalna diagnoza i zakaz dalszych treningów był dla nastolatka wielką tragedią. Wszystkie zdobyte przez ostatnie lata medale i puchary kazał schować, a w swoim dzienniczku zanotował: "Przebiegłem 6657 km i koniec...".

- Przed mistrzostwami Polski wiedziałem, że jestem w świetnej formie i czułem, że mogę walczyć o tytuł mistrza. Zamiast tego zmagałem się z dręczącymi myślami, jak byłoby pięknie, gdyby nie kontuzja... Początkowo dramat zamknął mnie na Boga, ale już kilkanaście miesięcy później poczułem w sobie pragnienie postawienia wszystkiego na jedną kartę - tylko Bóg się liczy, a wszystko inne o tyle, o ile prowadzi mnie do niego. To zaprowadziło mnie na psychoterapię, studia, potem do zakonu, aż wreszcie do seminarium i kapłaństwa. Pozwoliło zyskać o wiele, wiele więcej, niż straciłem. Sens odnalazł mnie, gdy ja go straciłem - tłumaczy ksiądz.

Teraz walczy o inne "trofea"

Okazuje się jednak, że doświadczenia sportowe pozwoliły mu w byciu lepszym kapłanem. Gdy tylko rozpoczęła się pandemia koronawirusa, postanowił zapraszać ludzi do modlitwy w mediach społecznościowych. Był wytrwały i systematyczny. Jego kanał na Youtube "Teobańkologia" zaczęło oglądać coraz więcej widzów. Dziś śledzi go blisko 400 tysięcy osób. Bywały takie transmisje na żywo, które gromadziły prawie 200 tysięcy osób w jednym momencie.

On sam czuje się szczęśliwszy niż podczas kariery sportowej. - Życie sportowca jest bardzo stresujące, bo zdaje się, że wszystko "pompujesz w siebie", musisz liczyć na własne efekty, a potem i tak w każdej chwili może spotkać cię zawód. Uznałem, że w moim życiu jest ktoś znacznie potężniejszy ode mnie i to on o wszystkim decyduje. Dla niego nie liczą się efekty, ale starania, a moje braki on uzupełnia. To daje spokój i sprawia, że jest się wydajniejszy. Nie ma też poczucia niezastąpienia i ciągłej presji. Oczywiście przychodzą jeszcze momenty, w których chciałbym pójść pobiegać, a nawet wystartować w zawodach, ale wiem, że moja choroba dyskwalifikuje mnie w roli zawodowego sportowca i muszę zadowolić się innymi formami spędzania wolnego czasu jak choćby rower, czy pływanie - przyznaje na zakończenie.

Dziś kolejnym wyzwaniem dla niego jest rozwijanie profili w mediach społecznościowych i przyciąganie nowych osób do Jezusa. Do tego wyzwania podchodzi z jeszcze większym zaangażowaniem niż do walki na stadionach lekkoatletycznych.

Czytaj więcej:
Córka nazwała ją mrocznym żniwiarzem
Poznała inne życie. Miała prawie dwa lata przerwy

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×