Damian Czykier był uznawany za naszego kandydata do walki o medal mistrzostw Europy w biegu na 110 metrów przez płotki. Niestety, w półfinale Polak zahaczył o płotek i stracił szansę na dobry wynik.
Później natomiast okazało się, że w czasie rywalizacji został uderzony w rękę przez rywala. Sprinter twierdził, że była szansa na pozytywne rozpatrzenie protestu, w wyniku czego mógł otrzymać drugą szansę na walkę o finał. Problemem okazało się jednak zbyt późne złożenie dokumentów.
- Po tym, jak poinformowaliśmy Krzysztofa Kęckiego o możliwości złożenia protestu, miał jeszcze 11 minut by to zrobić. Złożył go o godz. 21:35, czyli 6 minut za późno. Mam żal. Nasz team leader nie podołał - powiedział Czykier na Facebooku.
ZOBACZ WIDEO: #dziejesiewsporcie: co za widoki! Polka zaszalała w USA
Krzysztof Kęcki na co dzień jest dyrektorem sportowym Polskiego Związku Lekkiej Atletyki. W Monachium pełni natomiast rolę "team leadera" naszej kadry. W rozmowie z "Przeglądem Sportowym" odniósł się do zarzutów Czykiera. - Damian biegł o godz. 20.58. Na zebraniu, na którym zresztą był obecny, mówiłem, żeby z ewentualnymi protestami uderzać od razu do mnie, a przede wszystkim do sędziego, czego Damian nie zrobił - zaznaczył.
Później przekazał, że trener Mikołaj Justyński skontaktował się z nim dopiero o 21:16 (na dowód pokazał zrzut ekranu). To już było blisko 20 minut po biegu. Wówczas Kęcki zaczął oglądać całą sytuację na transmisji, ale "nic nie było widać".
- Rozmawialiśmy potem o 21.24. Powiedziałem mu, że nic nie widać w relacji. Jak wiadomo, taka analiza trochę trwa. Zostało zatem kilka minut na złożenie protestu, ale nie było przy tym twardego dowodu. Zastanawiam się, gdzie był trener w pierwszych 20 minutach. Ja nie jestem cudotwórcą i nie mogę bez żadnych dowodów i bez przejrzenia choćby sytuacji złożyć protestu w tak krótkim czasie - wyjaśnił działacz.
Spostrzegł, że oficjalne wyniki pojawiły się o godzinie 21:01, wobec czego protest można było złożyć do 21:31. Właśnie o tej godzinie otrzymał zdjęcie od trenera, z którym "można było cokolwiek zrobić". Kęcki wytłumaczył, że do sędziów trzeba było iść z dowodami.
- Zaryzykowałem, choć wiedziałem, że są małe szanse powodzenia. Ktoś chyba próbuje znaleźć w tej sytuacji kozła ofiarnego - ocenił przedstawiciel PZLA, cytowany przez "PS".
Czytaj także:
> Polska medalistka pół roku temu była gotowa zerwać ze sportem. "Była silniejsza od wszystkich kolegów z grupy"
> Polscy sprinterzy z awansem. Horowska w półfinale ME