W sobotę mija tragiczna rocznica. 18 lutego 2009 roku zmarła Kamila Skolimowska. W chwili śmierci polska młociarka miała zaledwie 26 lat.
Mistrzyni olimpijska w rzucie złotem z igrzysk olimpijskich w Sydney zmarła nagle, podczas zgrupowania w Portugalii. Przyczyną okazał się zator tętnicy płucnej, a lekkoatletka wcześniej cierpiała na zakrzepicę. Nikt jej jednak u niej nie zdiagnozował.
- Pierwsze oznaki choroby pojawiły się na igrzyskach w Pekinie. Córka strasznie źle się tam czuła. Mówiła, że w pomieszczeniu jeszcze jakoś oddychała, ale gdy wychodziła na zewnątrz, było jej tak duszno, że nie mogła złapać powietrza. Ona tam zemdlała. Tylu lekarzy tam było i tylko tlen jej dali. Uważali, że dolegliwości córki to skutek smogu pekińskiego - opowiadają rodzice Kamili Skolimowskiej.
ZOBACZ WIDEO: Wyjątkowy gest. Pojawiły się łzy wzruszenia
Problemy zdrowotne po igrzyskach w 2008 roku szybko się nasilały. Do tego stopnia, że mistrzyni olimpijska błyskawicznie łapała zadyszkę, a kłopoty sprawiało jej nawet wejście na pierwsze piętro.
Rodzice bardzo martwili się o córkę. Nawet załatwili jej wizytę u lekarzy. Pod koniec lutego miała mieć umówioną wizytę w jednym z warszawskich szpitali. Do niej jednak nigdy nie doszło.
- W niedzielę miała się położyć do szpitala na badania. W sobotę mieli wrócić ze zgrupowania w Portugalii. Zmarła w środę - tłumaczą rodzice.
- Po śmierci córki znalazło się chyba z dwudziestu medyków, którzy mówili: "no jak to? Przecież wiadomo było, że to zator. To takie proste!" Nie mogliśmy tego słuchać. Tym bardziej że Kama po tych igrzyskach uderzała wszędzie. Ci lekarze w Pekinie byli niby tacy renomowani i co, nie przyszło im do głowy, żeby zrobić badania krwi? Nasze dziecko mogło i powinno żyć - kończą.
Czytaj więcej:
Skrytykowała TVP! "Jak zwykle stanęliście na wysokości zadania"