"Żyliśmy ponad stan". Babiarz nawet nie ukrywa

Newspix / Na zdjęciu: Przemysław Babiarz
Newspix / Na zdjęciu: Przemysław Babiarz

- Żyliśmy ponad stan. Przywiezienie z lekkoatletycznych mistrzostw świata w Budapeszcie 2-3 medali nie powinno być dla nas rozczarowaniem - mówi w wywiadzie z WP SportoweFakty komentator TVP Sport Przemysław Babiarz.

W tym artykule dowiesz się o:

Absolwent Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej, były aktor, od lat jest głosem sukcesów polskiej lekkoatletyki. Trudno wyobrazić dziś sobie biegi Aniołków Matusińskiego czy rzuty Anity Włodarczyk bez jego komentarza.

Trudno też nie porozmawiać o sytuacji królowej sportu w Polsce przed mistrzostwami świata w Budapeszcie właśnie z Przemysławem Babiarzem.

Ile medali z nich przywiozą Polacy? Które swoje komentarze z wielkich imprez wspomina najlepiej i jak to robi, że po latach pracy w jego głosie wciąż słychać wielki entuzjazm i fascynację?
Tomasz Skrzypczyński, WP SportoweFakty: Jeszcze kilka lat temu byliśmy europejską potęgą, dwa lata temu na igrzyskach olimpijskich nasza lekkoatletyka zdobyła dziewięć medali. Dziś, tuż przed rozpoczęciem mistrzostw świata w Budapeszcie, trzy medale bralibyśmy w ciemno. Duży kryzys czy naturalna kolej rzeczy?

Przemysław Babiarz, komentator TVP Sport: Rodzaj falowania jest naturalny, nie tylko dla naszej lekkoatletyki. Większe potęgi też mają z tym problemy. Nawet Amerykanom nie wyszły igrzyska w Tokio, zdarza się największym, nic nie trwa wiecznie. Nam też musiało się to przytrafić.

Dobrym przykładem są też moim zdaniem zimowe igrzyska olimpijskie. W 2010 roku w Vancouver i cztery lata później w Soczi zdobywaliśmy po sześć medali. Wtedy wiedziałem, że kolejne już po prostu nie mogą być tak efektowne. Dzięki takim osobowościom jak Justyna Kowalczyk, Adam Małysz czy Kamil Stoch żyliśmy jak w bajce. Igrzyska w Tokio to też było 110 procent normy. Wyszło wtedy wszystko, a nawet więcej. Kto by przewidział wspomniane złoto sztafety mieszanej czy Dawida Tomali w chodzie?

Żyliśmy ponad stan?

Tak, przecież nigdy nie mieliśmy dziewięciu medali w lekkoatletyce na igrzyskach. Obniżka była wręcz spodziewana, do tego pojawiły się choroby, kontuzje, Marcin Lewandowski i Adam Kszczot pokończyli kariery. Już zeszłoroczne MŚ w Eugene nie były dla nas wielkie, musimy liczyć, że w Budapeszcie będzie podobnie. Gdybym miał wymienić żelazne szanse medalowe, to wymieniłbym tylko nasz rzut młotem - Wojtka Nowickiego i Pawła Fajdka, choć to na pewno nie będzie spacerek. Bardzo podziwiam Anitę Włodarczyk i wierzę w nią, jednak na pewno nie jest faworytką do zdobycia złota.

Natalia Kaczmarek jest wspaniała, wygrywa zawody Diamentowej Ligi, ale czy zakończy rywalizację na podium? Ma już oczywiście doświadczenie, ale rywalki są niezwykle mocne, podobnie jak przeciwnicy Piotra Liska w skoku o tyczce. Z kolei dla Ewy Swobody czy Pii Skrzyszowskiej celem będzie sam awans do finału. Kasia Zdziebło też nie jest tak mocna jak rok temu, forma Dawida Tomali jest niewiadomą, zwłaszcza na dystansie 35 kilometrów. I na tym chyba nasza lista się kończy. Przywiezienie 2-3 medali nie powinno być dla nas rozczarowaniem.

Może zadziała aura miejsca. Stolica Węgier była dla nas do tej pory szczęśliwa.

Budapeszt był już miejscem naszych wielkich sukcesów. Na mistrzostwach Europy w 1966 zdobyliśmy siedem złotych medali, z kolei pamiętne ME w 1998 roku były tak naprawdę początkiem tego, co z naszą lekkoatletyką stało się później. Pamiętam medale Artura Partyki, Roberta Korzeniowskiego czy Pawła Januszewskiego. Wszystko to działo się tuż po tragicznej śmierci Władka Komara i Tadeusza Ślusarskiego. Ich pogrzeb został przełożony i odbył się po powrocie z Budapesztu. To dla nas wyjątkowe miejsce, szkoda teraz nie postawić tam pieczątki.

Komentuje pan lekkoatletykę od blisko 30 lat i robiąc to wciąż się pan uśmiecha, w głosie nadal słychać wielką ekscytację. Jak to się robi?

Lekkoatletyka mnie po prostu pasjonuje, ponadto trzeba być na bieżąco, co bardzo mobilizuje. Do takiej imprezy jak mistrzostwa świata przygotowujemy się cały sezon, śledzimy wyniki, jesteśmy do tego zmuszeni. Przez cały sezon porównujemy informacje, stawiamy hipotezy a potem nadchodzi kulminacja i jak w pokerze, dochodzi do sprawdzenia.

Każdy komentator żyje rytmem zawodów sportowych czy to igrzysk olimpijskich, czy mistrzostw świata w danej dyscyplinie.

Włodzimierz Szaranowicz opowiadał, że momentem, w którym zakochał się w lekkoatletyce, był bieg finałowy na 3000 m z przeszkodami z igrzysk z Rzymie, gdy po złoty medal sięgnął Zdzisław Krzyszkowiak. Pan ma swoje wspomnienie?

W moim przypadku były to rozgrywane wówczas trójmecze lekkoatletyczne, podczas których niezwykle ciekawiły mnie zmagania długodystansowców i to ich nazwiska zapamiętywałem, jak Edward Mleczko czy Kazimierz Maranda. Czekałem na te biegi, które miały wielką dramaturgię. No i oczywiście igrzyska olimpijskie, jak przez mgłę pamiętam te z Meksyku z 1968 roku. Gdybym miał wskazać jednak ten jeden moment, punkt zwrotny, postawiłbym na igrzyska w Moskwie, z inspirującymi mnie sukcesami Bronisława Malinowskiego czy Władysława Kozakiewicza.

Po przyjściu do Telewizji Polskiej musiał pan jednak chwilę poczekać na pierwszy wyjazd na dużą imprezę.

Tak było, chociaż już od igrzysk w Barcelonie w 1992 roku prowadziłem studio. Pierwszy wyjazd przypadł na Halowe Mistrzostwa Świata w 1995 roku, a na otwartym stadionie były to Ateny dwa lata później. Wówczas Telewizja Polska nie wysyłała dużej ekipy - był Włodzimierz Szaranowicz- główny narrator i ja. Do mnie należała też praca reporterska.

Coś zostało w pamięci?

Pamiętam dokładnie rozmowę z Pawłem Januszewskim, który wtedy poprawił po raz pierwszy w karierze rekord Polski i przed kamerami zwrócił się do poprzedniego rekordzisty, Ryszarda Szparaka: "Panie Ryśku, przepraszam!". To było kapitalne, bardzo mnie wtedy rozbawił.

Wtedy w Atenach Grecy robili wszystko, by wywrzeć na dziennikarzach świetne wrażenie, bo starali się o organizację igrzysk olimpijskich. Mieliśmy wtedy naprawdę luksusowe warunki, do dyspozycji bezpłatny basen, świetne jedzenie. Tak dobrze jak wtedy już nigdy nie było!

Która rola jest dla pana trudniejsza - komentatora czy reportera?

Praca reportera jest trudniejsza, bo to nieustanne czekanie, często w trudnych warunkach, tak jak choćby na deszczowych MŚ w Helsinkach w 2005 roku, gdzie marzliśmy niemiłosiernie. Sam wywiad trwa tak naprawdę chwilę, a potem znów na długie minuty się gaśnie. Komentator ma znacznie więcej możliwości, opowiada o emocjach, jest częścią widowiska i trafia bardziej do świadomości telewidzów.

I pan do tej świadomości na pewno trafił. Skomentowanie których medali wspomina pan najlepiej? Na przestrzeni lat było ich mnóstwo.

Konkurencje biegowe zawsze dostarczały i będą dostarczać więcej dramaturgii. Skok i rzuty to jest tylko moment, biegi mają wyższą temperaturę. Klasyką jest oczywiście bieg sztafety 4x400 metrów na HMŚ w Birmingham, gdzie przecież nikt nie wierzył w złoto. To był komentarz natchniony, który bardzo zapada w pamięć.

Drugim takim wydarzeniem był na pewno bieg po złoto sztafety mieszanej na igrzyskach w Tokio. Nowa konkurencja, znów wydaje się, że nie ma większych szans, tymczasem fantastyczny występ, złoty medal i pamiętny wyczyn Kajetana Duszyńskiego. Coś wspaniałego i bardzo niespodziewanego, warte jeszcze więcej niż HMŚ. Finisze Adama Kszczota, Marcina Lewandowskiego czy Patryka Dobka też były fenomenalne, dające satysfakcje, pojawiało się szaleństwo za mikrofonem.

Wspomniany już Włodzimierz Szaranowicz był pana nauczycielem, potem zrodziła się trwająca do dziś przyjaźń. Już w latach 90. był on ikoną dziennikarstwa. Łatwo było się do niego dosiąść?

Tak jak wspominałem, kiedyś wyjeżdżało się na zawody w mniejszym gronie, to bardzo zbliżało do siebie. Włodek zawsze był komentatorem prowadzącym, ja dopowiadającym. Trudno było się nie cieszyć, gdy dostałem szansę wspólnej pracy. Mnóstwo się od niego nauczyłem, choćby sposobu przygotowywania się do transmisji, skrupulatności. Opisywanie list startowych jest z pewnością cięższe niż sama transmisja, która jest już deserem.

Po latach, gdy Włodzimierz Szaranowicz pożegnał się z widzami, został pan namaszczony jako jego naturalny następca. 

Przeżyliśmy razem wiele pięknych chwil, sukcesów, ale też rozczarowań. Do tego, że coś się zmieni, powoli się przyzwyczajałem. Włodka nie było już na MŚ w 2011 roku w Daegu, dwa lata później dołączył do nas Marek Rudziński i było wiadomo, że Włodek powoli będzie się wycofywał. Ostatnią wspólną imprezą były mistrzostwa Europy w Berlinie w 2018 roku, to było pewnego rodzaju pożegnanie. Ze względów zdrowotnych nie mógł długo komentować, ale udało nam się kończyć imprezę na stanowisku razem. Były to ostatnie wspólne mistrzostwa, z tego powodu bardzo dla mnie wzruszające.

Od kilku lat tworzy pan duet komentatorski z Sebastianem Chmarą. I znakomicie się docieracie.

Mamy świetny podział ról, ja jestem narratorem, Sebastian znakomitym ekspertem. To były wieloboista, który zna podstawy wręcz wszystkich konkurencji. Ma też wielki talent do komentowania w sposób fachowy, a jednocześnie zaangażowany. W naszym komentarzu nie ma emocjonalnej różnicy, nie jest tak, że on śpiewa basem, a ja tenorem. Jesteśmy na tym samym poziomie. Sebastian potrafi też rozwijać emocje po finiszu, dzięki czemu konkurencja trwa dłużej.

I dopiero na zakulisowych nagraniach widać, jak bardzo wszystko przeżywacie.

Tak właśnie tym żyjemy. Ale po zakończeniu transmisji potrafimy być mocno zmęczeni, a emocje trzymają naprawdę długo.

Widzi pan w światowej lekkoatletyce następców Usaina Bolta? Ogromnie popularny lider jest potrzebny każdej dyscyplinie.

Armand Duplantis budzi wielki podziw. To fenomen i ciągnie lekkoatletykę do przodu. Światową gwiazdą jest też Ryan Crouser, ale czy kulomiot może poruszyć tłumy? Może, jeśli byłby to nasz kulomiot! Na bieżni są wielkie nazwiska, mamy Shelly-Ann Fraser-Price, Jakoba Ingebrigtsena, Karstena Warholma, czy Faitha Kipyegona. To światowe gwiazdy, bijące rekordy. Bolt jest jeszcze jednak przed nimi.

Tomasz Skrzypczyński, WP SportoweFakty

Źródło artykułu: WP SportoweFakty