Konrad Bukowiecki: Codziennie dawałem sobie jeszcze jeden dzień

- Wcześniej byłem w bagnie dużo głębiej. Teraz powiedziałbym, że jestem w nim po pas. Powoli się wygrzebuję, ale żeby całkowicie z niego wyjść, potrzebuję jeszcze czasu - mówi przed MŚ w lekkoatletyce kulomiot Konrad Bukowiecki.

Grzegorz Wojnarowski
Grzegorz Wojnarowski
Konrad Bukowiecki Materiały prasowe / Akademicki Związek Sportowy / Na zdjęciu: Konrad Bukowiecki.
26-letni Bukowiecki od lat uchodzi za jednego z najzdolniejszych kulomiotów na świecie i kiedy jest zdrowy, potwierdza swój duży talent dalekimi pchnięciami. Jego rekord życiowy, 22 metry i 25 centymetrów, to drugi wynik w historii polskiej lekkoatletyki na stadionie.

W tym roku olimpijczyk z Rio de Janeiro i Tokio musi niestety poświęcać dużo energii na walkę z urazami. W lutym doznał kontuzji łokcia, w marcu zerwał więzadła krzyżowe w kolanie. Nie zdecydował się jednak na operację, która spowodowałaby, że cały rok 2023 byłby dla niego stracony, i wraca do zdrowia i formy inną drogą. Niedawno został mistrzem Uniwersjady, teraz wystartuje w mistrzostwach świata w Budapeszcie.

W rozmowie z WP SportoweFakty Bukowiecki tłumaczy, dlaczego w ostatnich miesiącach wielokrotnie chciał kończyć karierę, za co czuje do siebie szacunek i jak reagował na fantastyczne wyniki swojej narzeczonej, kandydatki do medalu MŚ w biegu na 400 metrów Natalii Kaczmarek.

Grzegorz Wojnarowski, WP SportoweFakty: Jak wygląda życie kulomiota, który mimo zerwanych więzadeł w kolanie stara się normalnie pracować?

Konrad Bukowiecki, reprezentant Polski w pchnięciu kulą, dwukrotny olimpijczyk: Na pewno jest trochę trudniejsze, niż gdybym był w pełni zdrowy. Nie jest to łatwa sytuacja, ale już się z nią pogodziłem. Próbuję żyć i trenować tak, jak przed kontuzją. Po zerwaniu więzadeł, co stało się w marcu, miałem dwa wyjścia - albo odpuścić ten sezon, poddać się operacji i liczyć na to, że zdążę wrócić do formy na tyle wcześnie, że zdołam zrobić minimum na igrzyska w Paryżu, albo nie rekonstruować więzadeł, a zamiast tego obudować je mięśniami i wrócić do treningów oraz startów szybciej. Wybrałem tę drugą opcję. Sam sobie tej drogi nie wymyśliłem. Polecili mi ją lekarze, którym ufam.

W jednym z wywiadów mówiłeś, że na duchu podniosły cię słowa Piotra Małachowskiego i Szymona Ziółkowskiego, którzy w przeszłości też byli w takiej sytuacji jak ty i poszli tą samą, bezoperacyjną drogą.

Tak było. Chociaż rzut dyskiem, rzut młotem i pchnięcie kulą to jednak różne dyscypliny, w których wykonuje się inne ruchy. Akurat o kulomiocie, który wracałby do startów po zerwaniu więzadeł, nie przechodząc wcześniej operacji, nie słyszałem. Mam jednak nadzieję, że tak jak Piotrek i Szymon, ja też dam radę. Plan jest taki, że w tym sezonie robię tyle, ile jestem w stanie, a od jesieni biorę się za jeszcze mocniejsze obudowywanie kolana, wzmacnianie mięśni, żeby stabilizacja kolana, która już jest bardzo dobra, była jeszcze lepsza. Mam jednak świadomość, że nie będzie taka sama, jak byłaby ze sprawnymi więzadłami.

Jak blisko jesteś tego, żeby pracować i trenować w pełni normalnie, tak jakby więzadła nie były zerwane?

W tym momencie robię na treningach wszystkie rzeczy, które robiłem przed kontuzją, chociaż pewne rzeczy, na przykład te wymagające dużej dynamiki, na razie ograniczyłem. Póki co od urazu minęło dopiero pięć miesięcy i podświadomie czuję jeszcze strach przed wykonywaniem bardziej dynamicznych ruchów. Mam nadzieję, że w czasie od jesieni do początku przyszłego roku już w pełni zaadaptuję się do mojej sytuacji, zarówno fizycznie, jak i psychicznie.

Póki co ta sytuacja wiąże się dla ciebie z bólem, ale ty podkreślasz, że od bólu gorsza jest frustracja.

Dla mnie to przykre i smutne, kiedy widzę, że mi nie idzie. Wiem, jaki mam potencjał, i jak daleko mogę pchać, ale kontuzje, których doznałem w ostatnich latach powodują, że moje ciało podświadomie się broni i zachowuje tak, żeby urazy z przeszłości się nie odnowiły. Głowa chce pchać daleko, zdobywać medale, a zdrowie mi na to nie pozwala. Pchałem już w swojej karierze ponad 22 metry. Teraz idę na trening i nie mogę przekroczyć 18. W takich momentach czuję się paskudnie i właśnie one tak bardzo mnie frustrowały.

I powodowały, że w ostatnich miesiącach kilkadziesiąt razy żegnałeś się ze sportem?

Tak. Zazwyczaj robiłem to po treningach, na których nie widziałem żadnego progresu, albo wręcz miałem wrażenie, że się cofam. Nie chcę się wywyższać, ale jakąś renomę jako sportowiec sobie wyrobiłem. Nie wypada mi pchnąć na zawodach 18,5 metra i zająć ostatnie miejsce. To nie jest Konrad Bukowiecki, którego znają kibice i którego ja chcę widzieć, bo moja ambicja mi na to nie pozwala.

Jak wyglądały twoje "pożegnania"?

Moja narzeczona musiała wysłuchiwać moich narzekań, chociaż staram się nie obarczać jej za bardzo swoimi problemami. Ona też uprawia sport, ma teraz swój prime time i chcę, żeby skupiała się na tym, że jej idzie dobrze, a nie na moich trudnościach. W czasie tych "pożegnań" zawsze dochodziłem do wniosku, że poświęciłem sportowi całe życie i na tę chwilę nie wyobrażam sobie siebie samego poza sportem. Słabe wyniki powodowały, że odechciewało mi się wszystkiego, ale z drugiej strony mój charakter kazał mi walczyć dalej o powrót na wysoki poziom. I jak już sobie ponarzekałem, za każdym razem mówiłem sobie: Spróbuję jeszcze raz. Jutro znowu pójdę na trening i zobaczę. Codziennie dawałem sobie jeszcze jeden dzień.

Najbliższej rzucenia sportu byłeś wtedy, kiedy, jak sam wyznałeś, zacząłeś przeglądać oferty pracy?

Akurat z tym przeglądaniem ofert sobie żartowałem, ale bardzo dużo i często zastanawiałem się, co będę robił w życiu, jeśli skończę trenować. Czy zostanę trenerem, czy założę jakiś swój biznes. Uważam siebie za ogarniętego gościa i myślę, że bym sobie poradził, ale tak jak już mówiłem - zawsze dochodziłem do wniosku, że mam jeszcze w sporcie sporo do zrobienia. Jeśli ci się układa, to życie sportowca jest naprawdę bardzo fajne, ciekawe i wdzięczne. Nie chcę z niego rezygnować już w wieku 26 lat. Wierzę, że sport da mi jeszcze wiele pięknych dni. Muszę przetrwać te mroczniejsze i wierzyć, że słońce w końcu zaświeci.

Takie słoneczne dni już były, czy dopiero się zbliżają?

Pierwsze promienie przebijają się zza czarnych chmur, ale to jeszcze nie jest taka pogoda, na jaką czekam.

W jednym z wywiadów powiedziałeś, że znalazłeś się w bagnie. Jak głęboko w nim byłeś i jak głęboko jesteś teraz? Wcześniej po pas, a teraz, jako mistrz Uniwersjady i członek kadry na mistrzostwa świata w Budapeszcie, już tylko po kostki?

Myślę, że po pas jestem w bagnie teraz, a wcześniej byłem dużo głębiej. Powoli się z niego wygrzebuję, ale żeby całkowicie z niego wyjść potrzebuję jeszcze czasu. Od mojej kontuzji minęło pięć miesięcy, a w przypadku zerwanych więzadeł to niewiele. Dziś na pewno jest lepiej, niż było. I sportowo, i mentalnie. Czuję do siebie szacunek, że w trudnym momencie podjąłem walkę. Nie płakałem w kącie, tylko postanowiłem startować. Wygrałem Uniwersjadę. Ok, to nie są igrzyska olimpijskie ani mistrzostwa świata, ale jednak impreza o określonej randze z określonym prestiżem. Pchnąłem tam ponad 20 metrów, co w mojej obecnej sytuacji jest dobrym wynikiem. Żeby osiągać lepsze, potrzeba mi więcej treningu, bo przez kontuzję wypadło mi go bardzo dużo. Ale znam swoje możliwości i wiem, że jeśli pchnięcie mi wyjdzie, kula może polecieć całkiem daleko. Stać mnie na dużo lepszy wynik niż 20 metrów. Taki chcę uzyskać na mistrzostwach świata. W Budapeszcie celuję w 12-osobowy finał.

W tym sezonie finał mistrzostw świata będzie dla ciebie warty tyle, co medal?

Medal to medal, za finał go nie dają. Jeśli jednak znajdę się wśród dwunastu najlepszych kulomiotów mistrzostw, nie będę miał sobie nic do zarzucenia. Po tym, co przeszedłem w tym roku, to będzie dobry rezultat.

Pamiętasz pierwszy trening po zerwaniu więzadeł, na którym przekroczyłeś 20 metrów?

Był tylko jeden taki. No dobrze, dwa. Na zawodach też zdarzyło mi się to dwa razy, a tu już razem cztery. A nawet pięć, bo w Madrycie miałem dwa ponad dwudziestometrowe pchnięcia. Fajnie znów posyłać kulę za tę granicę, zwłaszcza ten pierwszy raz na treningu był bardzo przyjemny. Choć oczywiście mam świadomość, że przy obecnym najwyższym w historii poziomie mojej konkurencji 20 metrów nic nie daje. I mnie samego też nie satysfakcjonuje.

Cierpliwości.

Ja z natury nie jestem zbyt cierpliwy, ale sport mnie tej cierpliwości uczy. Na razie różnie z nią bywa. Zdarza się, że muszę sobie powtarzać, żeby wrzucić na luz i okiełznać swoje ambicje, bo pewnych rzeczy na razie nie przeskoczę.

Korzystasz ze wsparcia psychologa?

Tak, ale nie jest to psycholog sportowy. Uważam, że takiej pomocy nie potrzebuję. Potrafię skupić się na starcie, nie mam problemu z motywacją. Osoba, z którą współpracuję, pomaga mi poukładać sobie w głowie różne rzeczy niezwiązane bezpośrednio z udziałem w zawodach. Fajnie, że ktoś spogląda fachowym okiem na to, co się teraz w moim życiu dzieje, wysłuchuje mnie, doradza.

Takim domowym psychologiem jest dla ciebie Natalia (Natalia Kaczmarek, narzeczona Konrada Bukowieckiego, jedna z najlepszych na świecie zawodniczek w biegu na 400 metrów - przyp. WP SportoweFakty)? Ona też cię wysłuchuje i ci doradza?

Myślę, że tak. Ona jest moim psychologiem, a ja jej. Jesteśmy parą, rozumiemy się, bo oboje jesteśmy sportowcami, wspieramy się i wzajemnie korzystamy ze swoich doświadczeń. Spojrzenie osoby, której ufasz, na twoje problemy bywa pomocne, bo ty sam możesz się fiksować na pewnych rzeczach i nie dostrzegać rozwiązań, które ten ktoś dostrzega od razu.

Twój trudny czas zbiega się z czasem, który pod względem sportowym jest dla Natalii fantastyczny. Jak reagowałeś na jej rewelacyjne wyniki?

Nigdy ze sobą nie rywalizowaliśmy, nie byliśmy zazdrośni o swoje osiągnięcia. I tak samo jest teraz. Z jej sukcesów cieszę się bardziej, niż cieszyłem się ze swoich. To w końcu moja narzeczona, osoba, którą kocham najbardziej na świecie. A to, co Natalia teraz wyprawia na bieżni, jest dla mnie wielką radością i powodem ogromnych emocji. W tym roku przez pierwszą połowę sezonu byłem bardziej kibicem niż zawodnikiem. Jeździłem z nią na różne starty i z trybun widziałem jej najlepsze biegi. W Budapeszcie moje starty kończą się już pierwszego dnia, ale na mistrzostwach zostaję do końca, żeby wspierać Natalkę. Wiem, że jest superprzygotowana, mocna fizycznie i psychicznie. Może sprawić fajną niespodziankę.

Myślisz, że masz jakąś zasługę w tym, że Natalia spisuje się tak dobrze?

Oczywiście, że tak! (śmiech). Może jakiś mały udział w tym mam, bo w życiu prywatnym układa się nam świetnie, co daje spokój i pomaga w pełni skupić się na pracy.

Wrócę na chwilę do Uniwersjady. Czy można powiedzieć, że ona była dla ciebie formą sportowej terapii? Imprezą, która miała ci poprawić nastrój?

Ja bym jej tak nie nazwał. Dla mnie Uniwersjada, poza tym, że ma swój prestiż, jest bardzo fajną przygodą. Brałem w niej udział po raz trzeci, za każdym razem wracałem z medalem. Podoba mi się jej klimat, w końcu to takie igrzyska olimpijskie, tylko że dla studentów. Fajni ludzie, fajne miejsce, fajny wynik, zobaczyłem kolejny kawałek świata. Dla mnie wyjazd do Chengdu był raczej rodzajem nagrody za to, że po zerwaniu więzadeł zdołałem przetrwać najtrudniejszy czas.

Gdzie chciałbyś być za rok, jeśli wszystko będzie się układać po twojej myśli?

Po swoich trzecich igrzyskach olimpijskich. Mam nadzieję, że zdołam zrobić minimum. Pewnie i bez niego się załapię, ale chcę jechać do Paryża po medal, a ostatnio usłyszałem fajne słowa - jeśli chcesz jechać na igrzyska po medal, nie możesz mieć problemu ze zrobieniem minimum.

Ile ono wynosi?

21,50. Dosyć daleko, ale poza tę granicę pchałem na zawodach już około 20 razy. Wiem, jak to się robi. Jeśli będę zdrowy i przepracuję cały okres przygotowawczy bez kontuzji, powinno być dobrze. Myślę, że do sezonu 2024 będę dobrze przygotowany. Czeka mnie duży wysiłek, ale ja się ciężkiej pracy nie boję. Byle tylko - odpukać - nie przydarzył się jakiś nowy uraz. Z resztą sobie poradzę.

Czytaj także:
Wielka rywalka Kaczmarek opuści MŚ 2023 w Budapeszcie
Ten Białorusin będzie trzymał kciuki za Cimanouską

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×