W sierpniu świat sportu obiegła wiadomość o poważnych problemach ze zdrowiem Michaela Johnsona. Legendarny sprinter, czterokrotny złoty medalista olimpijski przeszedł tzw. mały udar mózgu i trafił do szpitala.
Na szczęście po kilku dniach 50-latek wrócił do domu i rozpoczął rehabilitację. Pierwsze dni po przebudzeniu były jednak dla niego koszmarem.
Teraz Johnson wraca do tych chwil w rozmowie z "The Telegraph". Amerykanin wyznaje, że pierwsze diagnozy lekarzy nie były optymistyczne. - Usłyszałem od nich, że nie jest pewne, czy będę znów chodził. To było dla mnie najstraszniejsze. Powiedzieli, że czas pokaże. Wtedy w głowie zawsze pojawiają się pytania o przyszłość, jak ona może wyglądać. Czy będzie mi potrzebny wózek inwalidzki do końca życia? - mówi Johnson.
- Pierwszy dystans, czyli przejście przez korytarz w szpitalu, zajęło mi 15 minut. A byłem najszybszym człowiekiem świata. To mnie jednak nie zniechęciło. Przyrzekłem sobie, że wrócę do zdrowia szybciej niż ktokolwiek inny - dodaje.
Johnson przekonuje, że nigdy nie miał problemów z sercem i prowadził zdrowy tryb życia. - Nie paliłem, nie jadłem śmieciowego jedzenia, nie mam nawet historii chorób serca, pracowałem, żyłem zdrowo. Dlaczego więc przytrafiło się to mnie? - takie pytania pojawiały się często. Jednak złość pomogła mi w rehabilitacji.
- Zachowywałem się tak jak w trakcie kariery. Kiedyś jedynym celem były igrzyska olimpijskie, teraz powrót do zdrowia. Myślałem tylko o tym - twierdzi legendarny sprinter.
Johnson to były rekordzista świata w biegu na 200 i 400 metrów. Oprócz czterech złotych medali olimpijskich wywalczył także osiem złotych krążków na mistrzostwach świata.
ZOBACZ WIDEO Mateusz Klich: Zagraliśmy lepiej niż z Portugalią czy Włochami