Tam, gdzie tragedia to codzienność. Nowe życie Tomasza Czubaka

PAP / Przemek Wierzchowski / Na zdjęciu: Tomasz Czubak (P) i Mark Richardson (L)
PAP / Przemek Wierzchowski / Na zdjęciu: Tomasz Czubak (P) i Mark Richardson (L)

- Spotkania ze śmiercią są bardzo trudne. Trzeba wyłączać emocje. Inaczej się nie da - mówi Tomasz Czubak. Dziś ratownik straży pożarnej, przed laty czołowy polski sprinter, medalista mistrzostw świata i Europy.

Pierwsze zderzenie ze śmiercią przyszło już na samym początku pracy. Alarm numer trzy, czyli wypadek samochodowy. Śmiertelny, dwie osoby zakleszczone w aucie.

- To był mój pierwszy wyjazd na akcję. Aby wyjąć ciała, trzeba było odciąć pedały. Musiałem się tam wcisnąć. Potem byłem blady jak ściana, a przez pół godziny powrotu do Słupska miałem głowę za oknem. Przeżywałem to bardzo, ale potem musiałem wyłączyć emocje. Inaczej się nie da - opowiada.

Tomasz Czubak przez lata był czołowym polskim lekkoatletą, jego wynik na 400 metrów (44,62 s) wciąż jest rekordem Polski. Jeszcze większe sukcesy odnosił w sztafecie - złoty i brązowy medal mistrzostw świata, srebrny mistrzostw Europy. Dziś wciąż jest obecny w sporcie i szkoli swoich następców. To jednak po godzinach. Priorytet jest inny - ratowanie ludzi.

Wielka forma polskich sprinterek przed HME

ZOBACZ WIDEO Krzysztof Piątek szokuje. "W jednej akcji potrafi trafić dwa razy"

- To jest niebezpieczna praca, ale jeśli sami sobie to niebezpieczeństwo stworzymy. Są przypadki, gdy widzi się tragedię ludzką, śmiertelne wypadki. My nie możemy do tego podchodzić emocjonalnie, nie pozwalamy, by w nas to zostawało. To, co się wydarzyło w pracy, musimy zostawić za sobą - twierdzi.

Pytany o najniebezpieczniejsze sytuacje z 15-letniej pracy w Komendzie Miejskiej Państwowej Straży Pożarnej w Słupsku, odpowiada niechętnie. - Trochę się tego uzbierało, ale nie trzeba tego wspominać. A i do tej pory żadne oparzenia na ciele się nie pojawiły. Trzeba po prostu wykonywać dobrze swoją pracę, to nasz obowiązek - przekonuje.

- Przede wszystkim ważny jest zdrowy rozsądek, strażak-wariat to nigdy nie jest dobre rozwiązanie. My musimy wiedzieć, co zrobić w każdej sytuacji, podjąć odpowiednie decyzje i nie narażać siebie i innych na niebezpieczeństwo. Jesteśmy w pełni świadomi zagrożeń, ale z drugiej strony nie myślimy o tym na co dzień – tłumaczy.

Nie postrzega siebie jako kogoś wyjątkowego, w głosie słychać skromność. Po prostu - jest praca, trzeba ją wykonać. Podobnie wspomina swoją sportową karierę. Zawsze jednak stawiał przed sobą trudne wyzwania - czy po jej zakończeniu, wstępując do straży pożarnej, czy decydując się na najbardziej morderczy lekkoatletyczny dystans.

- 400 metrów albo się kocha, albo nienawidzi. Ten, kto to kocha, będzie się poświęcał i robił wszystko, żeby wychodziło. Wymiotowanie po treningu 400-metrowca to normalna rzecz. Taka sytuacja nie umknęła chyba nikomu z naszej grupy w reprezentacji Polski, czy to podczas przygotowań, czy na zawodach. Traktowaliśmy to jednak jako coś normalnego, na pewno nic nadzwyczajnego - przekonuje.

Gdy Czubak rozpoczynał swoją przygodę z lekkoatletyką miał już 16 lat. Szybko jednak okazało się, że ma do tego predyspozycje. Już trzy lata później został mistrzem Polski seniorów na 400 metrów. Wówczas powoli rodziły się zalążki ekipy, która pod koniec lat 90-tych była rewelacją na światowych arenach.

- Biegałem w sztafecie z Pawłem Januszewskim już na mistrzostwach Europy juniorów, był też Robert Maćkowiak i Piotrek Rysiukiewicz. Znaliśmy się bardzo dobrze już od naszych początków – przypomina. Wkrótce zadania stworzenia silnej grupy sztafety 4x400 metrów podjął się Józef Lisowski, choć jak zapewnia Czubak, miał wątpliwości.

- Trener nie był za bardzo chętny, bo wiedział, na co się pisze. Każdy z nas był indywidualistą i on wiedział, z kim i z czym będzie musiał walczyć. To była wielka sztuka, żeby przestawić nam głowy tak, byśmy mieli w nich tylko jeden wspólny cel.

Każdy z członków ekipy, którą wkrótce nazwano Lisowczykami, miał swój charakter i swoje ambicje. - Zawsze nam powtarzał, że nie szykuje nas na ministrantów, ale do biegania 400 metrów. Na mistrzostwach Polski nie byliśmy kolegami, każdy walczył o swoje, ale po biegu wszystko wracało do normy, bo sztafeta była naszym głównym celem, a bieg indywidualny tylko dodatkiem. Teraz chyba jest na odwrót, priorytety są inne.

Czubak wspomina, że mimo znakomitych relacji w reprezentacji Polski, spędzanie ze sobą około dziewięciu miesięcy w roku musiało powodować pewne napięcia. - To była sztuka tyle lat ze sobą dobrze żyć. Nie zawsze było kolorowo - po trzech tygodniach obozu czasami nerwy puszczały i zdarzały się kłótnie, nie byliśmy przecież chłopcami, każdy mówił to co myślał. Ale jednego dnia były ostre słowa, ale na drugi dzień już wszystko było ok. Mieliśmy świadomość, że jeden bez drugiego nie będzie wiele znaczył.

Adam Kszczot rozpoczyna współpracę z WP!

Przełom nastąpił na mistrzostwach świata w Goeteborgu w 1995 roku, gdzie skazywana na kompromitację sztafeta zajęła w finale piąte miejsce. Po roku w Atlancie była szósta, ale prawdziwy sukces przyszedł po kolejnych 12 miesiącach. Na MŚ w Atenach Lisowczycy pobili wieloletni rekord Polski i po raz pierwszy w historii zeszli poniżej trzech minut (2:59,91 s).

- Dzięki temu pojawiły się nowe możliwości na przygotowanie się w różnych ośrodkach na całym świecie. Trener Lisowski to wykorzystał, współpracował też z innymi szkoleniowcami, zwracał uwagę na szczegóły, żeby wycisnąć z nas wszystko to, co możliwe. Śmialiśmy się, że to Tony Halik Polskiego Związku Lekkiej Atletyki. Wymyślał różne ośrodki i nowe miejsca do trenowania, ale dzięki temu trenowaliśmy w świetnych warunkach i byliśmy w formie na docelowych imprezach - wspomina Czubak.

To właśnie taki wariant przygotowań spowodował, że w 1998 roku Polacy, w składzie Rysiukiewicz, Czubak, Maćkowiak i Haczek, poprawili po raz kolejny rekord Polski, przebiegając cztery okrążenia w nierealnym wydawało się czasie 2,58:00, który do dziś pozostaje piątym najlepszym wynikiem w historii tej konkurencji na świecie.

Czubak tłumaczy:

- Trener szukał różnych niuansów. Wcześniej byliśmy na trzytygodniowym zgrupowaniu w wysokogórskim Mexico City i nie zmienialiśmy strefy czasowej aż do Nowego Jorku. Na Igrzyska Dobrej Woli pojechaliśmy mocni, bo wcześniej na mistrzostwach Polski chyba wynik 45,80 nie dawał medalu. Nie byliśmy jednak do końca pewni, co możemy zrobić. No i po finiszu oczy wyszły nam z orbit.

Pamięta jednak, że nie było wielkiego świętowania tego sukcesu. - Za nami były cztery tygodnie ciężkiej pracy, skupienie, potem wielki entuzjazm po biegu i nawet nie wiem czy dokończyłem małe piwo w hotelu. Wszystko z nas zeszło i nie mieliśmy siły na świętowanie. Tym bardziej, że był to dopiero początek sezonu.

On sam największy sukces w karierze odniósł jednak rok później, na mistrzostwach świata w Sevilli. W półfinale biegu indywidualnego na 400 metrów pobił rekord Polski wynikiem 44,62 s. Miał jednak pecha, bo bieg był bardzo silnie obsadzony, a jego rywalem był m.in. Michael Johnson, który kilka dni później pobił na tym dystansie rekord świata.

- Dwa lata później wynik 44,62 dałby mi złoty medal mistrzostw świata, w Sevilli nie dał nawet awansu do finału - wspomina. Odbił sobie jednak wszystko w sztafecie, która wprawdzie finiszowała druga, ale po latach przyznano jej złote medale po dyskwalifikacji USA.

- To jak lizanie lizaka przez papierek. Niby wszystko fajnie, jesteś mistrzem świata, ale tylko w statystykach. Będąc mistrzem świata po biegu, a po 10 latach, to ogromna różnica. W sporcie najważniejsza jest ta chwila, gdy wbiegasz na metę i jak stajesz na podium - nie ma wątpliwości.

Tym bardziej, że po odebraniu złotych medali już w 1999 roku, sprinterzy mogliby liczyć na większe pieniądze. Czubak nie czuje jednak niesprawiedliwości, choć różnice w liczbie sponsorów są ogromne, jeśli wziąć pod uwagę obecnie startujących zawodników. - Cieszyliśmy się z tego co mamy, nie narzekaliśmy i ja na pewno nie zazdroszczę obecnym sportowcom, mogę im tylko kibicować. My żyliśmy w takich czasach, a nie innych. Z kolei jeszcze starsi zawodnicy mogliby przecież narzekać jeszcze bardziej, my od nich.

Znakomite wyniki Lisowczyków wywoływały radość, ale pojawiały się też podejrzenia o stosowanie dopingu. - Ja się z tego śmiałem i nigdy tym nie przejmowałem. Zazdrość i zawiść zawsze pojawia się przy sukcesach. Polacy zawsze lubią posądzać swoich rodaków o najgorsze. Ja podczas jednego obozu byłem kontrolowany chyba cztery razy i zapowiedziałem, że drzwi do pokoju zostawiam otwarte i każdy może mnie badać kiedy chce.
- Ja na samym początku kariery powiedziałem sobie, że nigdy nic nie wezmę i tak było. Wszyscy skupialiśmy się na swojej robocie, mało kto wiedział, jak ciężko pracujemy. To nie były 3-4h mocnego treningu dziennie, ale dwa razy więcej - przypomina.

Sevilla była jednak ostatnim wielkim sukcesem Czubaka w sportowej karierze. Podczas przygotowań do igrzysk olimpijskich w Sydney przegrał walkę z kontuzją i do Australii nie pojechał. - Nie miałem szczęścia do igrzysk. Gdy się zbliżały, zawsze dostawałem młotkiem w łeb. Przecież kontuzja uniemożliwiła mi walkę o medale w sztafecie. W ogóle to były dla nas bardzo pechowe igrzysk, bo przez pecha straciliśmy wielką szansę na olimpijski medal - wspomina wywrotkę Roberta Maćkowiaka w olimpijskim finale Czubak.

Dla niego był to też początek końca kariery. Przez trzy lata walczył z kontuzją ścięgna Achillesa, jednak ostatecznie musiał dać za wygraną. - Nie chciałem kuleć do końca życia. Mogło być różnie, miałem dwie operacje i nigdy nie wiadomo, co mogłoby się stać, tego nie przewidzimy. To był koniec czasu, gdy mogłem ryzykować za wszelką cenę. Sport dał mi bardzo dużo i nie chciałem, by nagle zaczął mi coś zabierać.

W tym roku jego rekord kraju na 400 metrów obchodzi 20. rocznicę istnienia. Czuć, że wciąż aktualny rekordzista kraju chciałby zobaczyć inne nazwisko na stronie Polskiego Związku Lekkiej Atletyki.

- Ludzie pytają mnie , czy się cieszę z rekordu. Oczywiście, ale to pokazuje, że przez te 20 lat te 400 metrów trochę w naszym kraju stanęło. Niestety, jest to pewna słabość, że nie znalazła się żadna jednostka, która zbliżyłaby się do naszych wyników i biegania poniżej 45 sekund. W historii tylko udało się to tylko mnie i Robertowi Maćkowiakowi - kończy.

Wkrótce kolejny alarm, kolejny wyjazd na akcję. Ciekawe, czy ktoś się zorientuje, że pomaga mu złoty medalista mistrzostw świata, któremu być może kibicował sprzed telewizora.

Komentarze (0)