Iga Baumgart-Witan: Do kosmosu mam daleko

Michał Kołodziejczyk
Michał Kołodziejczyk
Szczyt będzie w Tokio?

Czas tak szybko leci, że igrzyska są już za chwilę. Po Rio bałam się, że nie dam rady tyle wytrzymać, że nie mam szans, a teraz jak pomyślę, że w przyszłym roku miałabym przestać biegać, to chyba jednak zmienię zdanie. Kończyć karierę, kiedy biega się tak szybko? Niemożliwe. Chciałabym w Tokio wywalczyć z dziewczynami medal w sztafecie, a później dokończyć rok, a może i jeszcze jeden. Nie wiem, jakie będę miała plany, czy będę chciała już zakładać rodzinę, mieć dzieci i osiąść gdzieś na stałe. Jeśli utrzymam formę, nie będę miała kontuzji, to wtedy podejmę ostateczną decyzję.

Jaki medal w sztafecie na igrzyskach będzie sukcesem?

Jakikolwiek. To będzie taki poziom, że miejsce w pierwszej trójce będzie gigantycznym osiągnięciem. Dużo większym niż srebro na mistrzostwach świata w Dausze. Pewnie też trzeba będzie po raz kolejny pobić rekord Polski, żeby w ogóle się liczyć.

Z Amerykankami wygrałyście w maju w Jokohamie, z Jamajkami w Katarze. Nie ma już rywalek z kosmosu? Wszystko jest w waszym zasięgu?

Rywalki z kosmosu wciąż są. Widzieliśmy, co w finale pokazała Salwa Eid Naser. W ogóle się tego nie spodziewałam - taka dziewczynka, niższa o głowę, nie że jakoś super mięśniem nabita i taki niesamowity wynik wykręciła w swoim piątym biegu. Myślę, że nigdy nie będę w stanie biegać w granicach 48 sekund. Może gdybym była prowadzona od dziecka jak należy, to mogłabym dziś biegać szybciej, ale obecnie to jest dla mnie niewyobrażalne. Nie wiem, jak miałabym tego teraz dokonać, z jak dużej górki musiałabym biec. Do kosmosu mam daleko. Ale wierzę, że w sztafecie to możemy z amerykańskim kosmosem rywalizować jak równe z równymi.

Co to znaczy, że "gdyby była pani prowadzona jak należy"?

Bo nie byłam. Na początku skakałam wzwyż, miałam przejścia zdrowotne, a później treningowe - z trenerami, którzy nie znali się na pracy. Dopiero Marek Trzciński wprowadził metody, które mi bardziej odpowiadały, ale tak naprawdę odżyłam, gdy trafiłam w ręce mojej mamy, która została moim trenerem. Ale też musiało minąć trochę czasu, zanim poznała tajniki ćwiczeń, jakich potrzebuję, i opracowała sposób na poprawę moich rezultatów. To przy niej naprawdę się rozwinęłam.

Trochę nie wyobrażam sobie pracy z mamą.

A ja z tatą. Z mamą nie mam problemu.

Nie pojawiają się nieporozumienia, które później przenosicie na grunt prywatny?

Zdarzają się, ale rzadko. Ufam mamie, ona mnie czuje. Nie pyskuję na treningu, nie podważam jej metod, chociaż tak bywało na początku. Teraz wiem, że każde ćwiczenie jest po coś, że nie muszę robić niczego bez sensu. Mama wszystko mi tłumaczy, rozumiemy się i nie tracimy czasu na głupie gadki.

Zawsze była pani córeczką mamusi?

Tak. Mam jeszcze o rok młodszego brata, więc tata też nie był sam.

A dlaczego nie wyobraża sobie pani pracy z tatą? Jego żeglarska przeszłość wymagałaby większego przekwalifikowania?

Nie dogadalibyśmy się. On wie wszystko najlepiej i nie ma dyskusji. Cały czas byśmy się kłócili.

Jaki miała pani dom?

Byłam kochanym dzieckiem, rodzice zawsze mi mówili, że jestem mądra, piękna i ze wszystkim sobie radzę. Może dlatego wyrosłam na pewną siebie kobietę, która wie, że nawet jak coś nie idzie, to i tak zaraz pójdzie. Wsparcie rodziny jest dla mnie podstawą, bez niego byłoby mi bardzo trudno. Mówi się, że można wyjść ze wsi i coś osiągnąć, albo z małej miejscowości, albo z patologicznych rodzin - i rzeczywiście można, ale do tego trzeba mieć cholernie silny charakter. Zawsze musi być ktoś, kto nami pokieruje, nieważne czy bliscy czy przyjaciele. Ja miałam takie osoby - ktoś wiedział lepiej i potrafił wskazać mi kierunek, kiedy miałam fiu-bździu w głowie. Jak ktoś idzie na własną rękę, bez wsparcia, to tym silnym charakterem robi karierę "na przekór", na zasadzie "ja wam wszystkim pokażę", ale to trudniejsza wersja dla twardzieli.

Płacze pani częściej z żalu czy radości?

Z żalu, bezsilności i smutku. Z radości bardzo rzadko, wtedy cieszę się całym ciałem. Czasami nie wytrzymuję, kiedy nie mam siły na zawodach czy po treningach, jednak nie są to częste przypadki. Na filmach też mi się zdarza płakać, ale jak nikt nie patrzy. W ogóle najczęściej płaczę w samotności - nic nikomu nie mówię, tylko siadam i płaczę, nawet z głupich powodów. Hormony źle działają, coś upuszczę, coś mi wypadnie i ryczę. Staję się typową babą.

A płacze pani w samotności, bo musi uchodzić za twardzielkę?

Musieć pewnie nie muszę, ale chcę. To podświadome. Niech wszyscy myślą, że jestem niezniszczalna i ze stali.

A nie chciałaby pani tak czasami w domu zrzucić zbroi?

W domu to ja jestem, o mój Boże, najsłabsza na świecie. Każdy słoik daję mężowi, żeby otwierał. Pokazuję, że potrzebuję pomocy. "Jest mi źle, przynieś mi herbatki. Zrób obiad. Nie mam siły" - powtarzam. Nie trwa to długo, ale są momenty, kiedy chcę być słabą kobietką. Czasami jestem słaba tylko po to, żeby mąż poczuł się mężczyzną. Poradziłabym sobie, ale nie chcę.

Podobno często pani marudzi?

Non-stop. Zdarzają się takie momenty, że wszystko jest na "nie" i irytuje mnie każdy drobiazg. Ale tak ma chyba każdy człowiek. Na co dzień jestem marudą treningową, przed startem też narzekam. Choć wiem, że będzie dobrze to i tak gadam, że będzie źle. Pesymistycznie wszystko widzę. Wyrzucam te myśli z siebie, bo w środku wiem, że będzie dobrze i tak sobie tylko gadam. A może robię to po to, żeby mnie przekonywali, że jest inaczej.

A czyta pani o sobie komentarze w internecie?

Już nie. Kiedyś mi się zdarzało, ale częściej się śmiałam, niż załamywałam. Ludzie piszą straszne pierdoły, są bardzo zawistni. Nie wyrażają opinii, tylko sieją hejt. Po moim ślubie pojawiły się zdjęcia z wesela i nikt, ale naprawdę nikt, nie napisał pozytywnego komentarza. Ludzie prosto w oczy mi mówili, że pięknie wyglądałam, a ceremonia była cudowna, a później czytałam prawdę internetu: że miałam rękawiczki niepasujące do sukienki, że mój mąż to mógłby się ogolić, bo wygląda jak talib, że mam profil jak ptak, a zamiast nosa klamkę. Nie brałam tego do siebie, bo wiem, że wyglądałam pięknie i był to najwspanialszy dzień mojego życia, ale byłam zszokowana, ile w ludziach jest zawiści. Nawet jakbym pomyślała, że ktoś ma brzydką sukienkę, to i tak bym tego nigdy nie napisała.

Jest pani zazdrosna o sukcesy innych? Wspominała pani w jednym z wywiadów, że kiedy wygrała pani z Justyną Święty, prasa pisała, że to ona przegrała, zamiast pisać o zwycięzcy.

Moment był fajny, bo wygrałam, niefajny, bo zostałam w cieniu. Było jakieś tam małe ukłucie żalu, ale proszę mnie dobrze zrozumieć - kiedy Justyna wchodziła do finału wielkiej imprezy to jej zazdrościłam, bo też chciałam się tam znaleźć, jednak cieszyłam się, że ona tam weszła, że mamy Polkę w finale, że mam tam koleżankę. Czym innym było jednak, kiedy nie dostrzegano moich zwycięstw, to było dla mnie nieprzyjemne. Bliscy szybko jednak postawili mnie do pionu, przypomnieli mi, że muszę sama znać swoją wartość niczym się nie przejmować. Jestem ambitna, ale nie chorobliwie, raz jedna z nas jest na szczycie, raz inna.

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×