Od poniedziałku trwa w Polsce trzeci etap luzowania obostrzeń, wprowadzonych w związku z pandemią koronawirusa. Dzięki temu działalność mogły wznowić m.in. restauracje i salony fryzjerskie. Decyzje rządu nie ominęły też jednak sportu.
I tak, w kolejnym etapie jego "odmrażania", zwiększono m.in. limity dotyczące liczby osób mogących przebywać jednocześnie na boiskach piłkarskich, stadionach lekkoatletycznych, wprowadzono też możliwość organizacji treningów w halach sportowych.
To z pewnością krok w stronę powrotu do normalności, jednak nie wszystkie decyzje rządzących spotkały się ze zrozumieniem. Dużo kontrowersji wzbudzają szczegóły planu, przede wszystkim wspomniana kwestia liczby sportowców, którzy mogą w tym samym momencie trenować w jednym miejscu.
ZOBACZ WIDEO: Koronawirus. Czy zabraknie pieniędzy na polski sport? "Liczę na to, że budżet ministerstwa sportu będzie wyglądał tak samo"
Przypomnijmy: od 18 maja na stadionach, boiskach, skoczniach, torach czy orlikach może przebywać maksymalnie 14 osób (+ 2 trenerów), na otwartych pełnowymiarowych boiskach piłkarskich 22 (+ 4 trenerów). Co więcej, przy podzieleniu go na dwie strefy, już 38 osób. Z kolei w halach sportowych powyżej 1000 m2, może przebywać jednocześnie 35 osób.
Zastanawiające jest, dlaczego na stadionie lekkoatletycznym może przebywać mniej osób niż na obiekcie piłkarskim. Tego nie rozumie również Marek Rożej, trener KS AZS Wrocław, mający pod swoją opieką czołowych polskich sprinterów, medalistów mistrzostw świata i mistrzostw Europy - m.in. Jakuba Krzewinę, Joannę Linkiewicz czy Natalię Kaczmarek.
- Z decyzji o odmrażaniu sportu oczywiście jestem zadowolony, bo do krok w stronę powrotu do normalności. Jednak te liczby nie są do końca proporcjonalne. Jeśli w halach sportowych może już przebywać ponad 30 osób, a na stadionie lekkoatletycznym, które jest większe od piłkarskiego, tylko 16, to nie wiem jak to nazwać. Na pewno nie zostaliśmy potraktowani sprawiedliwie - mówi nam szkoleniowiec.
- Podejrzewam, że było to przygotowywane pod kątem sportów drużynowych. Nie widzę w tym logiki. Decyzje są dziwne, chyba zabrakło konsultacji ze wszystkimi środowiskami. My jednak sobie poradzimy, jesteśmy przyzwyczajeni do ciężkich warunków - zapewnia.
Jak obostrzenia w liczbie osób wpływają na codzienność i treningi na Dolnym Śląsku?
- Do 18 maja na stadionie mogło przebywać maksymalnie sześć osób, to sprawiało duże problemy. Przecież środowisko jest duże, chętnych jest wielu. Jak sobie radzimy? Wszystko jest rozpisywane na konkretne godziny, jest duży pośpiech, przez co nie każdy może zrobić zaplanowany trening.
Sytuacji Marka Rożeja i jego zawodników nie poprawia z pewnością fakt, że od marca we Wrocławiu... nie mają do dyspozycji ani jednego stadionu lekkoatletycznego.
Jedyny stadion tartanowy we Wrocławiu właśnie został zamknięty pic.twitter.com/KRW1c45jxJ
— Marek Rożej (@MarekRozej) March 9, 2020
- Jedyny obiekt z bieżnią lekkoatletyczną został zamknięty, nie pozwala się nam na nim trenować. Zostaliśmy więc skazani, żeby jeździć na inne stadiony, np. do Leśnicy. Tam z kolei priorytet mają miejscowi. Nie mamy więc komfortu.
Od tygodnia wielu polskich sportowców trenuje w Centralnych Ośrodkach Sportu w Spale i w Wałczu. Według naszego rozmówcy rządowy projekt zasługuje na pochwałę, choć akurat jego zawodnicy nie skorzystali z propozycji, nawet mimo braku stadionu lekkoatletycznego w swoim mieście. Dlaczego?
- Zgrupowania w Centralnych Ośrodkach Sportu to dobry pomysł. Nie wszyscy przecież mogą sobie poradzić w czasie pandemii, są dyscypliny, dla których zgrupowanie w COS-ach to jedyna możliwość na trening. Moi zawodnicy też początkowo byli na liście zgłoszonej do Spały, ale gdy odwołano mistrzostwa Europy, entuzjazm do tego pomysłu opadł. Nie chcieli być skoszarowani i poddawani większemu reżimowi niż w domu.
Niestety, z COS-ów dochodzi nie tylko radość zawodników z możliwości trenowania, ale także narzekania. W Wałczu trenerzy i sportowcy czekali na wynik testu trzy dni, co zaburzyło ich plan treningowy.
- Po 70 godzinach oczekiwania otrzymaliśmy informację, że wyniki są negatywne. Ja i grupa, którą mam przyjemność trenować, jesteśmy nauczeni i przyzwyczajeni do "trochę" innych standardów pracy. Nawet podczas największego zamieszania wokół koronowirusa, w marcu, nie straciliśmy dnia treningowego, który był w planie. Teraz straciliśmy 3 takie dni... - mówił w rozmowie z TVP Sport rozgoryczony trener kadry kajakarek Tomasz Kryk.
Rożej ujawnia, że podobna sytuacja miała miejsce w Spale. - Rozmawiałem z trenerem Damiana Czykiera i wiem, że w Spale też czekano na wyniki testów dwa dni. Niestety, takie są realia, nic nie da się zrobić. Oni muszą się cieszyć, że w ogóle mogli wrócić do treningów. Siedząc w domu wielu tej możliwości by nie miało.
W tym roku nie odbędą się igrzyska olimpijskie w Tokio, całkowicie odwołano mistrzostwa Europy w Paryżu. Zawodnicy trenują jednak tak, jakby w sierpniu czekała ich główna impreza sezonu.
- Wszyscy musieliśmy się przeorganizować. Na szczęście, nie dotyczy to tylko nas, ale zawodników z całego świata. Staramy się realizować plan treningowy tak, jakby w sierpniu czekały nas najważniejsze zawody - przekonuje szkoleniowiec i dodaje, że informacja o rozpoczęciu sezonu w sierpniu mocno podbudowała jego zawodników.
- Zawodnicy trenują po to, żeby startować. Zostali tego pozbawieni, jednak informacja o rozpoczęciu sezonu w sierpniu wywołały u nich radość i dały dodatkową motywację. Nie da się ukryć, że w grę wchodzą też kwestie finansowe. Za dobre wyniki na mityngach zarabiają pieniądze, więc to mógł być dla nich kop motywacyjny - zauważa.
Według polskiego trenera, brak jakichkolwiek startów mógłby się poważnie odbić na formie sportowców w przyszłym roku. - Organizm potrzebuje startów i adrenaliny, ich brak spowodowałby bardzo duży i monotonny trening. To byłoby dla nich trudne do zniesienia. Robimy więc wszystko z myślą o tegorocznych mityngach.
Sport prowadzi z koronawirusem 1:0. Czytaj więcej--->>>
Działacze ośmieszyli polską piłkę. Czytaj więcej--->>>