W czwartek mija dokładnie 40 lat od najsłynniejszego gestu w historii polskiego sportu. Choć Władysław Kozakiewicz długo był szykanowany i musiał wyjechać z Polski, nie żałuje swojego zachowania z igrzysk olimpijskich w Moskwie.
Jego odwet za chamskie zachowanie rosyjskiej publiczności, kombinacje i oszustwa organizatorów wbił się na zawsze w historię całego kraju.
- Bardzo mi się podobało moje zachowanie. Wtedy chyba każdy Polak marzył o tym, żeby coś takiego pokazać. Można było wyjść na ulicę, wykrzyczeć swoją złość, tylko co z tego? A tam była okazja, żeby została zauważona - przekonywał.
ZOBACZ WIDEO: #dziejesiewsporcie: nie tylko świetnie skacze o tyczce. Akrobatyczne umiejętności Piotra Liska
Zimna wojna w sporcie
To były wyjątkowe igrzyska w historii olimpizmu. Niestety, głównie w sensie pejoratywnym. Z powodów politycznych w 1980 roku w Moskwie nie zjawili się reprezentanci większości krajów zachodnich, zabrakło przedstawicieli Stanów Zjednoczonych. Zimna wojna zbierała swoje żniwo także w sporcie.
Ci, którzy już pojawili się w Rosji, musieli się spotkać z niespotykanymi sytuacjami. Zwłaszcza Polacy, do których niechęć gospodarzy była ponoć widoczna każdego dnia.
Oszustwa, faworyzowanie gospodarzy, podsłuchy w hotelach - z tym musieli radzić sobie wszyscy "goście", którzy pojawili się w Moskwie. A że słuszny przekaz płynący z komunistycznego kraju był tylko jeden, w mediach nie można było o tym usłyszeć, także nad Wisłą.
I choć reprezentacja Polski zdobyła tam aż 32 medale, co dziś byłoby wynikiem nieprawdopodobnym, igrzyska nie były uznane za udane. Mimo nieobecności wielu znakomitych rywali z bloku zachodniego, Biało-Czerwoni tylko trzy razy stanęli na najwyższym stopniu na podium.
Jednak jedno zwycięstwo przeszło do historii nie tylko polskiego sportu, ale zapisało się na zawsze w dziejach całego kraju.
Oszustwa Rosjan
Do Moskwy jechał już jako wielokrotny medalista mistrzostw Europy a także jako były rekordzista świata w skoku o tyczce. Władysław Kozakiewicz miał jednak walczyć co najwyżej o srebro, gospodarze zarezerwowali złoty medal dla Konstantina Wołkowa. I miał wielkie obawy, czy zdobędzie złoto, nawet gdy uzyska lepszy wynik.
- Nasi rywale nie zawsze wygrywali w czysty sposób. Na przykład przed igrzyskami w Moskwie, na halowych mistrzostwach Europy w Sindelfingen przegrałem, bo przyjechali Rosjanie i dzień przed zawodami zmienili dołek, w który wkłada się tyczkę. Oczywiście wygrał Wołkow i jeszcze się odgrażał, że zobaczę, co będzie w Moskwie - mówił w rozmowie z WP SportoweFakty nasz reprezentant.
W Moskwie tylko się to potwierdziło. - W Moskwie były oszustwa na taką skalę, że to się nie mieściło w głowie. Im było wszystko jedno, kto startuje, oni musieli wygrać. Gimnastyczka Nadia Comaneci dostała srebrny medal, chociaż była dużo lepsza od Nellie Kim, dopiero po proteście wręczono dwa złote medale.
- Sowieci byli butni, chcieli, żeby zwycięstwo było po ich stronie bez względu na wszystko. A ja się im zawsze stawiałem. My Polacy mamy to chyba we krwi, że każdy może nas ograć, ale Rosjanin nie - przekonywał.
Obawiał się, że 30 lipca na stadionie olimpijskim gospodarze dołożą wszelkich starań, by złoto trafiło w ręce Wołkowa. I tak też się stało. Podobnie jak inni reprezentanci Polski, Tadeusz Ślusarski i Mariusz Klimczyk, nie mógł podejść pod stojaki i sprawdzić, na jakiej wysokości rzeczywiście jest zawieszona poprzeczka przy jego skoku, a na jakiej przy skokach Rosjanina.
Kozakiewicz: - Ja się bałem, że w skoku o tyczce też będą oszukiwać. Z daleka nie widać przecież, na jakiej dokładnie wysokości jest poprzeczka. Rosjaninowi mogli ją obniżać o 5-10 centymetrów, a pozostałym o tyle podnosić i nikt by tego nie zobaczył. Nie wolno było nam podejść pod miarkę, która jest na stojakach.
Aby utrudnić Polakom walkę z Wołkowem, gospodarze próbowali także zmieniać podmuchy wiatru w korzystnych dla siebie momentach, otwierając bramy wielkiego obiektu na Łużnikach. Ponadto przy próbach Biało-Czerwonych rosyjscy kibice nie wstrzymywali swojej niechęci i przeraźliwie gwizdali.
Kozakiewicz miał jednak dla nich odpowiedź.
"Gest wyzwolenia"
Dla 27-latka konkurs układał się znakomicie: 5,35 - 5,50 - 5,60 - 5,65 - wszystkie zaliczone w pierwszych podejściach. Do wysokości 5,70 m podszedł jako pierwszy i znów nie strącił poprzeczki. Wtedy po raz pierwszy sfrustrowany zachowaniem Rosjan Polak pokazał publiczności słynny gest, który już na stałe zapisał się w historii.
- Po udanej próbie 5,70, zadowolony z tego, że teraz mogą mi już skoczyć, pokazałem ten słynny gest. Chciałem im pokazać, że mogą się pocałować gdzieś - tłumaczył bez ogródek.
A że transmisja z konkursu była przekazywana do Polski na żywo, telewizja nie była w stanie ocenzurować relacji. Dzięki temu cały kraj zobaczył jego gest, inaczej niż dwa lata później, gdy podczas mistrzostw świata w piłce nożnej w Hiszpanii blokowano sygnał podczas obrazków ukazujących flagi Solidarności w czasie meczu Polaków.
Ale to nie był koniec zawodów, Kozakiewicz musiał czekać na to, co zrobią rywale. A oni nie mogli sobie poradzić z jego wynikiem - ani Wołkow, który zaliczył dwie nieudane próby, ani broniący złota z Montrealu Ślusarski i aktualny jeszcze rekordzista świata, Francuz Philippe Houvion.
I choć później okazało się, że już 5,70 dałoby Kozakiewiczowi złoty medal, ten nie zamierzał się zatrzymywać. 5,75 również zaliczył w pierwszym podejściu, bijąc rekord Polski. Po pokonaniu poprzeczki znów zdecydował się na pokazanie "wała" Rosjanom.
Kozakiewicz: - To był mój gest wyzwolenia. Wyzwoliłem złość, która się we mnie kłębiła. Wtedy chyba każdy Polak marzył o tym, żeby coś takiego pokazać. Można było wyjść na ulicę, wykrzyczeć swoją złość, tylko co z tego? A tam była okazja, żeby została zauważona. Mogłem odpłacić się za to, jak podchodzono tam do nas. Odczuwaliśmy tą nienawiść do nas, obojętnie kto startował i w jakiej dyscyplinie.
30 lipca Polak postanowił jednak nie tylko "odwdzięczyć się" Rosjanom i zdobyć złoty medal na ich ziemi. Gdy był już pewny zwycięstwa, rozpoczął walkę z rekordem świata (5,77 m). Pierwsza próba okazała się nieudana, ale już druga zakończyła się pełnym sukcesem - 5,78 m.
Wielki sukces Kozakiewicza nadal próbowali zepsuć Rosjanie. Zmienili czas ceremonii medalowej i odbyła się ona jeszcze tego samego dnia, jednak już po godz. 22, gdy stadion był niemal pusty. To był jednak dopiero ich pierwszy krok.
Nieudany odwet Rosjan
Już na drugi dzień po konkursie okazało się, że dla Kozakiewicza może być to koniec wielkiej kariery. Rosjanie bardzo szybko zaczęli działać i po zaledwie kilkunastu godzinach od wysłuchania "Mazurka Dąbrowskiego" Polak miał zostać zdyskwalifikowany.
- Ze swojego zachowania byłem niesamowicie zadowolony. Nie wiedziałem jednak, że macki radzieckiej ośmiornicy sięgają tak daleko. Już na drugi dzień w Moskwie zebrała się komisja dyscyplinarna, była przygotowana moja dyskwalifikacja - ujawniał.
Z centrali zatelefonowano do pierwszego sekretarza PZPR Edwarda Gierka, ten zadzwonił do prezesa komitetu olimpijskiego Mariana Renke i Kozakiewicz musiał stawić się na dywaniku.
- Przecież wiesz, co pokazałeś kibicom - rozpoczął Renke. - No pewnie, wszyscy to widzieli. Wała im pokazałem! - powiedziałem zadowolony jak diabli. Okazało się jednak, że chcą mi za to zabrać medal i dożywotnio zdyskwalifikować.
Na jego szczęście o wydarzeniach z Moskwy i oszustwach wiedział cały świat. Polaka w obronę wziął szef Międzynarodowego Komitetu Olimpijskiego Juan Antonio Samaranch. - Nawet Amerykanie w prestiżowym magazynie lekkoatletycznym "Track & Field" na pierwszej stronie napisali, że "Kozakiewicz pokazał moskiewskim zwierzętom, co naprawdę o nich myśli. No i dobrze, bo tak było".
Dla władzy zdrajca i uciekinier
Mimo że wśród kibiców Kozakiewicz był kochany, państwo wzięło go po igrzyskach na celownik. Rozpoczęło się wynajdowanie problemów, szykany. W 1985 roku został zmuszony przez władze do wyjazdu z Polski do Niemiec, przez co te same władze nazwały go uciekinierem i zdrajcą.
Mimo startów w niemieckim klubie Kozakiewicz wciąż był przecież Polakiem, jednak PZLA już nie uznawał jego kolejnych rekordów. Z kolei w Gdyni bez słowa zabrano mu własnościowe mieszkanie. Przez podatnych na rosyjską propagandę przez lata był uznawany za Niemca.
Już od 35 lat mieszka pod Hanowerem, gdzie pracował jako trener i nauczyciel wychowania fizycznego. Mimo że w Polsce pojawia się rzadko, jest od razu rozpoznawany i pytany przede wszystkim o swój gest.
- Wtedy nie przypuszczałem, że dla Polaków to było aż tak ważne. Dziękowali mi mężczyźni i kobiety, profesorowie i stoczniowcy, niektórzy ze łzami w oczach. Wydawali się dumni, że mogą mnie poznać czy mi pogratulować. Takie były czasy, że Rosjanie stali przy naszej granicy, zastanawialiśmy się, czy wejdą, czy nie wejdą. Odczuwaliśmy, że nas nienawidzą. A mój gest był takim gestem wyzwolenia - podsumował.
Sportowcy uciekają z Brazylii. Czytaj więcej--->>>
Nowe życie Artura Partyki. Czytaj więcej--->>>