25 lipca obchodzi 51. urodziny. Gdy 24 lata temu zdobywał srebrny medal w skoku wzwyż na igrzyskach w Atlancie, cała Polska siedziała przed telewizorami nie odrywając wzroku od ekranów nawet na moment. Szczupła, nieco przygarbiona sylwetka, charakterystyczne kroki na palcach przed rozbiegiem, a potem łagodny, jakby od niechcenia, przelot nad poprzeczką. Partyka wniknął w umysły kibiców i pozostaje w nich do dziś. Nic dziwnego, był jednym z najskuteczniejszych polskich sportowców lat 90., zdobywając miejsca na podiach niemal każdych zawodów. Najbardziej pamiętne sukcesy to brązowy medal wywalczony na igrzyskach w Barcelonie i wspomniane srebro z Atlanty.
Dawid Góra, WP SportoweFakty: Przyzwyczaił się pan już do piątki z przodu?
Artur Partyka: Tak, przed rokiem miałem okazję zacząć się z tym oswajać. Ale im człowiek starszy, tym chętniej obchodzi imieniny, urodziny spychając raczej na drugi plan.
Byłym sportowcom trudniej pogodzić się z upływającymi latami?
Tak, bo mamy porównanie, w jakiej formie byliśmy podczas kariery zawodniczej, a jaką prezentujemy teraz. Mieszkam w jednym miejscu od 25 lat i mam porównanie czasów, jakie osiągam biegając na tych samych trasach. Dysproporcja jest duża. Na szczęście udało mi się to zaakceptować, kiedy miałem mniej więcej 40 lat. To normalne, że intensywność treningów spada. Staram się unikać sportów związanych z nagłym przyspieszaniem czy w ogóle sportów zespołowych. Po czterdziestce ryzyko złapania kontuzji jest zdecydowanie wyższe niż wcześniej. Myśli wciąż krążą przy wynikach sprzed lat, ale ciało już nie daje takich możliwości. Po zakończeniu kariery przybyło mi 20 kilogramów. Do tego zmiany związane z odwapnieniem, starzeniem się ścięgien i mięśni robią swoje.
ZOBACZ WIDEO: #dziejesiewsporcie: nie tylko świetnie skacze o tyczce. Akrobatyczne umiejętności Piotra Liska
Jak u każdego.
Ale sportowiec zawsze może zerknąć w swoje dzienniczki treningowe sprzed lat i zorientować się w różnicach obciążeń. Kiedy patrzę, jakie kiedyś dźwigałem ciężary, to dostaję gęsiej skórki. Byłem bardzo szczupły, a przy ćwierćprzysiadach potrafiłem podnosić 250 kilogramów! Kilka lat temu w Spale sprawdziłem, ile jestem w stanie udźwignąć obecnie. Ledwie stałem przy 140 kg. Zresztą nigdy nie lubiłem siłowni.
Kiedyś powiedział pan, że nie przekroczy jej progu, kiedy już nie będzie musiał. Wytrwał pan?
Czasem robię brzuszki, grzbiet, delikatne ćwiczenia ze sztangą, pompki. Ale typowego chodzenia na siłownię i wykonywania intensywnych ćwiczeń unikam.
Dziwnie to brzmi z ust byłego sportowca.
Zawsze miałem świadomość, że takie treningi są konieczne, ale starałem się zastępować je ćwiczeniami gimnastycznymi, które tak ordynarnie nie obciążają mięśni. To często znacznie lepsze niż podnoszenie setek kilogramów.
Od pamiętnego srebrnego medalu na igrzyskach w Atlancie mijają już 24 lata. Lekka atletyka wciąż jest jednak obecna w pana życiu.
Rzeczywiście nadal jestem związany z projektem mityngów Orlen Cup oraz z inicjatywą "Z podwórka na bieżnię". To interesujący i potrzebny projekt. Organizuje go moja fundacja. Poza tym od ponad dekady wspólnie z Przemysławem Iwańczykiem komentujemy Diamentową Ligę w Polsacie Sport.
Uwielbiam lekką atletykę. Nie sposób odejść od czegoś, czym się zajmowało przez 20 lat. Tym bardziej teraz, kiedy jest możliwość spojrzenia na wszystko z dystansem i odpowiednim doświadczeniem.
A co poza sportem? Czym się pan zajmuje na co dzień?
Pochłania mnie rodzinny biznes. Mianowicie pomagam w prowadzeniu firmy, dzięki której sprzedajemy wina. Wkrótce usłyszy o tym więcej osób, planujemy sporą kampanię w mediach społecznościowych.
To nowa historia w pana życiu?
Nie, trwa już od kilku lat, ale teraz będziemy intensyfikować nasze projekty. Rynek wina w Polsce rośnie, jest coraz więcej wymagających klientów. Skończyły się czasy, kiedy firmy mogły bez problemu zwabić klientów średniej jakości trunkami. Nasza firma eksploatuje mniejsze winnice ulokowane w nieco mniej znanych miejscach. To, czego się nauczyłem, to fakt, że świetnej jakości wino nie musi kosztować 150 zł i więcej. Jest mnóstwo takich w granicach 40 zł, które potrafią zachwycić koneserów.
Poza branżą winiarską, inwestuję też na rynku kapitałowym. Wynika to bardziej z pasji niż chęci zarobku. Nie chodzi o duże kwoty, ale wiem z czym się to je i staram się tę wiedzę wykorzystać.
Nie podjął się pan jednak zajęcia, w którym, jak się wydaje, sprawdzałby się pan idealnie. Artur Partyka zawsze słynął z nienagannej techniki, która dawała wrażenie osiągania kolejnych rekordów bez większego wysiłku. Wprost płynął pan nad poprzeczką. Któż inny mógłby przekazać tę wiedzę młodym sportowcom, jeśli nie pan?
Nie mam do tego zacięcia. Szkolenie zostawiam specjalistom. Ale przy okazji prywatnych rozmów z chęcią pomagam adeptom skoku wzwyż, nie mam z tym problemu.
Był pan jednym z najskuteczniejszych lekkoatletów lat 90. Praktycznie nie schodził pan z podium. Powtarzalności i odporności psychicznej też mógłby pan uczyć.
To prawda, jednak startowałem w zupełnie innych czasach. Polska nie miała wtedy wielu gwiazd lekkiej atletyki. Początek lat 90. upłynął właściwie na medalach moich i Roberta Korzeniowskiego. Wtedy kibice i dziennikarze cieszyli się, kiedy Polka lub Polak zajmowali miejsca w pierwszej ósemce. Medale oznaczały cud. Wszystko zmieniło się dopiero od 1998 roku i mistrzostw Europy w Budapeszcie. Mam nawet teorię, skąd ta nagła zmiana.
Otóż, zaczęto wykonywać restrykcyjne kontrole antydopingowe. Polscy lekkoatleci podlegali ogromnym reżimom treningowym i nie było mowy o tym, aby przyjmowali zakazane substancje. Poza tym w ogóle nasze środowisko zawsze było czyste od dopingu. Wtedy konkurencja się przestraszyła i była szansa na uczciwe medale dla Polaków. Poza tym w latach 90. wypracowaliśmy sobie pewien system i wprowadziliśmy wiele nowatorskich rozwiązań, jak praca z psychologiem, dietetykiem czy zgrupowania poza wioską olimpijską. Początkowo, kiedy w Barcelonie chciałem mieszkać poza wioską, próbowano mnie zdyskwalifikować. Tymczasem dzięki takiemu pomysłowi mogłem w spokoju przygotowywać się do zawodów, a po treningach wracać do klimatyzowanego pomieszczenia. Kosztowało nas to 5 tys. dolarów, ale potem kwota wróciła z nawiązką, bo zdobyłem brązowy medal.
Lata 90. to również początki krioterapii w Polsce. Byliśmy krajem, który jako czwarty lub piąty miał aparat do tego typu przygotowań. Kosztował 6,8 tys. zł, co na tamte czasy było kwotą gigantyczną. Trzymaliśmy go w Spale, był dostępny dla wszystkich naszych sportowców. Poza tym przeprowadzaliśmy rekonesanse na obiektach sportowych, na których mieliśmy startować. Kiedyś to nie było standardowe działanie.
Rozumiem, że pan i Robert Korzeniowski robiliście to sami.
Tak, choć oczywiście trener i związek pomagali. Jednak zdarzały się też problemy. Kiedy w 1991 r. podpisałem pierwszy kontrakt reklamowy, miałem kłopot z Urzędem Skarbowym. Długo nikt nie wiedział, jak ugryźć tę zupełnie nową sytuację w polskim sporcie. To był cyrk.
Bezkompromisowość to zasługa algierskiej krwi płynącej w pana żyłach? Pana ojciec nie pochodzi z Polski, a Afrykańczykom z północy trudno odmówić temperamentu i pewności siebie.
Tak, to mam na pewno po tatusiu. Zdecydowanie.
Koledzy ojca podobno nie mogli się pogodzić z tym, że reprezentował pan Polskę.
To prawda. Gratulowali mi sukcesów, ale zawsze przypominali, że powinienem skakać dla Algierii. Po igrzyskach w Sydney trochę się zmieniło. Nie pojechałem na nie przez niezadowalające przygotowania po kontuzji i ostatecznie brązowy medal wywalczył Algierczyk. Powiedziałem im z przekąsem, że nie mogłem oddać większej przysługi tamtejszemu sportowi. Oczywiście wszystko było w żartach i z sympatią. Zawsze podczas imprez czy mityngów zamieniałem z reprezentantami Algierii kilka zdań. Wiedzieli, że mamy wspólne korzenie.
Utrzymuje pan kontakt z krajem pochodzenia swojego ojca?
Tak, choćby z ambasadą Algierii w Polsce, kiedy tylko nadarza się ku temu okazja. Kolegów tam nie mam, ale ojciec mieszka częściowo w Algierii, a częściowo w Paryżu, więc wciąż mam jakieś związki z tym krajem.
Domyślam się, że sposoby na wychowywanie dzieci w Algierii i Polsce są nieco inne.
Tak, ale moi rodzice nie byli razem. Mama zdecydowała o pozostaniu w Polsce, więc ja wychowałem się w kraju. Jesteśmy wyjątkową rodziną, bo mimo tego z obojgiem rodziców, wciąż łączą mnie silne więzi. Dbamy o wspólne relacje i stały kontakt. Tata na moich zawodach był jednak tylko raz. Pojechał na igrzyska w Barcelonie i miał dość. W ciągu dwóch i pół godziny z nerwów wypalił dwie paczki papierosów. Potem zapowiedział, że takie emocje woli przeżywać przed telewizorem, gdzie w każdej chwili może wyjść i ukoić nerwy.
Już na zawsze pozostanie pan legendą polskiego sportu. Wydaje mi się, że do dziś jest pan bardzo rozpoznawalny.
Owszem. Od Atlanty minęło już niemal ćwierć wieku, a Polacy wciąż mnie pamiętają. Zresztą trzeba przyznać, że polscy kibice mają olbrzymią wiedzę o sporcie. To tylko pokazuje, jak ważna to dziedzina w naszym życiu. Daje się to zauważyć choćby teraz, kiedy pandemia koronawirusa storpedowała zawody praktycznie w każdej dyscyplinie. Uświadomiliśmy sobie jeszcze dobitniej, jak bardzo brakuje nam sportowych widowisk na żywo.
Jaki wpływ na sport, w ostatecznym rozrachunku, będzie miała pandemia?
Olbrzymi, bo wszystko się kumuluje. Powinniśmy teraz żyć emocjami olimpijskimi, ale igrzyska przełożono, więc wciąż możemy tylko wspominać piękne chwile. Dla wielu sportowców impreza w Tokio miała być startem życia, tymczasem muszą przeznaczyć kolejny rok na intensywne przygotowania. Dla 20-latka to nie jest problem, ale sportowcy w wieku 30 lat mogą to bardzo mocno odczuć.
Koronawirus ma też potężny wpływ finansowy na sport. Każda większa impreza to niezwykłe wyzwanie ekonomiczne. Widać to zwłaszcza po ligach piłkarskich, gdzie duże znaczenie mają choćby pieniądze z transmisji telewizyjnych. Kluby dostały po kieszeni, skończą się 200-milionowe transfery. Choćby Mbappe powinien już grać w Realu, tymczasem klub z Madrytu zostaje ze starym składem. Olbrzymie straty zanotowali sponsorzy klubów piłkarskich. Może za wyjątkiem szejków, którzy skorzystają z sytuacji, kiedy ropa jest przeceniona i na pewno wesprą kluby, których są właścicielami bądź sponsorami.
Jaką różnicę odczują sami kibice?
Obostrzenia podczas wydarzeń sportowych zostaną z nami na długo. Wielu ludzi nadal nie bierze na poważnie tego, co dzieje się na świecie. Oczywiście, może nawet 80 proc. przechodzi Covid-19 bezobjawowo albo nie przechodzi go wcale, ale zakażenia starszych osób mogą sprawić, że zablokuje się system opieki zdrowotnej. Proszę sobie wyobrazić, co działoby się w Polsce, gdyby spotkała nas taka tragedia, jak mieszkańców Lombardii. Porównywanie Covidu-19 do grypy jest nietrafione, bo koronawirus sieje zdecydowanie większe spustoszenie, jest dużo bardziej śmiertelny.
Nie zdziwiłbym się ponadto, gdyby koronawirus przyspieszył i rządy decydowały się na powrót obostrzeń. Wtedy sport na nowo będzie zablokowany, a wszystkie kraje odczują to patrząc na topniejące budżety. Jak na razie pandemia zebrała trzy razy większe żniwo finansowe w porównaniu z "kryzysikiem" z końca lat 10. Jeżeli jednak przestaniemy lekceważyć pandemię, moim zdaniem wszystko może wrócić do normy już w przyszłym roku. To optymistyczny scenariusz, ale jeśli zostanie wynaleziona szczepionka bądź lekarstwo na Covid-19, spojrzymy w przyszłość z większym optymizmem. A kiedy to wszystko minie, głodni sportu będziemy mogli cieszyć się nim z jeszcze większą radością.
Anita Włodarczyk: Trwają rozmowy z nowym trenerem >>
Witold Bańka o konflikcie z Donaldem Trumpem. "Nie dam się szantażować nikomu" >>