Lekkoatletyka. Był szok, potem długa żałoba. 39 lat od tragicznej śmierci Malinowskiego

"Lekarz zbadał puls i tylko machnął ręką. Mówiliśmy, żeby reanimować, to przecież on. Wszyscy byli w szoku". Dokładnie 39 lat temu w tragicznym wypadku zginął najlepszy w historii polski biegacz długodystansowy, Bronisław Malinowski.

Tomasz Skrzypczyński
Tomasz Skrzypczyński
Bronisław Malinowski Newspix / Na zdjęciu: Bronisław Malinowski
Niedziela, na moście w Grudziądzu trwają akurat prace remontowe, dlatego przejezdny jest tylko jeden pas jezdni. Jadący z jednej strony autobus zatrzymuje się, by przepuścić mające pierwszeństwo audi. Nie zwraca na to uwagi kierowca ciężarowego kamaza, wyprzedza PKS. Dochodzi do czołowego zderzenia z audi, które zostaje kompletnie zniszczone.

Nikt jeszcze nie wie, że za jego kierownicą siedzi polski mistrz olimpijski, Bronisław Malinowski. Jechał właśnie na stację benzynową zatankować auto, bo w poniedziałek miał udać się do Warszawy.

- Lekarz podszedł tylko do wraku, przez okno w aucie zmierzył jego puls i odszedł machając ręką. Ludzie mówili, żeby reanimować, że to przecież Bronek Malinowski, ale chyba nawet nie próbowano. Wszyscy byliśmy w szoku - wspominali świadkowie wypadku, cytowani przez portal mmgrudziadz.pl. - Mieszkam w pobliżu mostu i od razu wiedziałem, że coś się stało. O śmierci Bronka dowiedziałem się szybciej niż jego rodzina - wspomina dramatyczne chwile Ryszard Szczepański.

ZOBACZ WIDEO: #dziejesiewsporcie: sprinterzy w szoku! Tego na mecie nie spodziewali się

27 września mija 39 lat od śmierci najlepszego polskiego biegacza długodystansowego. Zabrano go nam zdecydowanie zbyt wcześnie - zginął w wieku  30 lat.

Tytan pracy

Niezwykły charakter, ambicja, poświęcenie, determinacja. Te cechy z łatwością przypisują Malinowskiemu wszyscy, którzy choć trochę go znali. - Bardzo się denerwował, gdy dopadła go kontuzja i nie mógł trenować. Tracił humor. Wiedział, że trening czyni mistrza. Można wręcz powiedzieć, że był nawet za sumienny. Wszyscy podziwiali jego determinację. Wiedzieli, że jak coś sobie założy, to cel zrealizuje - wspomina jego wieloletni trener, Ryszard Szczepański.

Urodził się 4 czerwca 1951 roku w miejscowości Nowe k. Grudziądza. Miał pięcioro rodzeństwa. Jego najstarszy brat Robert też w młodości trenował biegi, jednak ostatecznie zajął się szkoleniem młodzieży i organizacją imprez sportowych. Dziś jest prezydentem Grudziądza i wspomina, że także dla niego jego młodszy brat był wzorem pracowitości.

- Bronka cechowała przede wszystkim wytrwałość i dyscyplina w realizacji postawionych przed sobą celów. Dla niego cel był ważniejszy od pieniędzy, które mógł zarobić. Mogę śmiało powiedzieć, że u Bronka było widać dominację rozumu nad bieżącymi sprawami - przekonywał kilka lat temu w rozmowie z Polską Agencją Prasową.

Wielka kariera Malinowskiego rozpoczęła się, gdy trafił pod opiekę wspomnianego Szczepańskiego. Szkoleniowiec miał wprawdzie zaledwie kilkuletnie doświadczenie w pracy trenerskiej, jednak znakomicie rozumiał się z zawodnikiem. Obaj wiedzieli, że bez sumiennego podejścia do treningów nie uda się osiągnąć sukcesu.

Pierwsze efekty ich współpracy przyszły w 1970 roku. Na mistrzostwach Europy juniorów w Pradze Malinowski nie miał sobie równych na dystansie 3000 metrów z przeszkodami. Dwa lata później był już zawodnikiem znanym, ale podjęto decyzję, że nie pojedzie na igrzyska olimpijskie do Monachium. Zawziął się jednak, by pokazać działaczom swoją klasę. 10 sierpnia 1972 r. podczas mityngu w Warszawie wyrównał rekord Europy na 3000 m z przeszkodami. Do Niemiec ostatecznie pojechał i zajął w finale bardzo dobre czwarte miejsce.

W kolejnych latach Malinowski biegał już tylko lepiej. Dwa razy z rzędu zdobył tytuł mistrza Europy, a na kolejnych igrzyskach w Montrealu sięgnął po srebro, przegrywając jedynie ze Szwedem Andersem Gaerderudem. Miał na koncie wielkie sukcesy, był współrekordzistą świata na 3000 m z przeszkodami. Nie brakowało mu jednak ambicji.

"Do głowy mu nie przyszło, żeby przełożyć egzamin"

W latach 70. ubiegłego wieku nawet najlepsi polscy sportowcy nie mogli liczyć na wysokie zarobki. Malinowski to wiedział, dlatego zdecydował się zdobyć wykształcenie. W 1971 roku ukończył Samochodowe Technikum Mechaniczne w Grudziądzu, a sześć lat później uzyskał dyplom magistra Akademii Wychowania Fizycznego w Poznaniu.

- Potrafił narzucić sobie dryl. Rano trening, potem cztery godziny pracy. Pracowaliśmy razem w grudziądzkich wodociągach, chodziliśmy na odczyty liczników. Potem drugi trening, następnie zajęcia w technikum - wspomina Szczepański w rozmowie z serwisem runners-world.pl. Na studiach także był wzorem do naśladowania.

- Przysługiwał mu indywidualny tok studiów, ale on jeździł na wszystkie zjazdy i sesje, tak jak inni. Był konsekwentny w przestrzeganiu terminów na studiach, tak samo jak w wykonywaniu założeń planu treningowego. Do głowy by mu nie przyszło, żeby przełożyć egzamin. Wielokrotnie uczył się do późna w nocy, jednak przy tym nigdy nie odpuszczał treningów - mówi z uznaniem wieloletni szkoleniowiec.

Treningów, które nieraz odbywały się w urągających warunkach. Nawet reprezentanci Polski nie mogli liczyć na odpowiednie miejsca do zajęć, o odnowie biologicznej nawet nie wspominając. - Bywało, że na treningi w Szklarskiej Porębie wychodziliśmy jeszcze w wilgotnych ubraniach, bo nie zdążyły się wysuszyć po pierwszym treningu - zdradza Szczepański.

Po zdobyciu tytułu magistra Malinowski postawił sobie za cel złoty medal igrzysk olimpijskich w Moskwie w 1980 roku. Nikt z kolegów nie miał wątpliwości, że właśnie on stanie na najwyższym stopniu podium. Tak też się stało, a jego finałowy bieg przeszedł do historii polskiego sportu.

"Załamały się czarne nogi pod Bayiem"

Od początku mocne tempo narzucił bowiem rewelacyjny Filbert Bayi z Tanzanii. Czarnoskóry biegacz objął prowadzenie, które utrzymywał przez niemal 2500 metrów. W pewnym momencie jego przewaga nad resztą stawki wynosiła już 100 metrów. Malinowski jednak wiedział, co robić. Gdy rozpoczęło się ostatnie okrążenie Polak przyspieszył i na ostatnim wirażu z wielką łatwością wyprzedził Tanzańczyka.

"Załamały się czarne nogi pod Bayiem, Malinowski jest pierwszy! Tak, jest złoty! Będzie 'Jeszcze Polska nie zginęła' tu na Łużnikach" - niezapomniany komentarz legendarnego Bohdana Tomaszewskiego do dziś wzbudza emocje. Po chwili komentator wypowiedział słynne: "Ja kocham tych Malinowskich, tych Kozakiewiczów, tych młodych polskich dzielnych ludzi".

Po igrzyskach w Moskwie był już jedną z największych gwiazd polskiego sportu. Nie miał jednak w głowie myśli o zakończeniu kariery. Wraz ze swoim trenerem już myśleli o nowych wyzwaniach - mistrzostwach Europy w Atenach, kolejnej olimpiadzie w Los Angeles, a także o starcie w maratonie. Nie zdążyli tych planów zrealizować.

Jego życie przerwał feralny wypadek na moście w Grudziądzu. Tragedii można było uniknąć, nie tylko gdyby błędu nie popełnił drugi kierowca. Mówi się, że kilkanaście dni przed śmiercią do Malinowskiego wysłano list z zaproszeniem na zagraniczną imprezę. Gdyby go dostał, pojechałby tam i uniknął śmierci. Ale list nie doszedł, podobno ukradł go pracownik poczty, licząc, że w liście z zagranicy znajdzie coś wartościowego...

Na dodatek ci, którzy go dobrze znali przekonują, że mimo ukończenia Technikum Samochodowego nie czuł się najlepiej za kierownicą i nigdy nie przekraczał dozwolonej prędkości, zachowując się na drodze czasami aż przesadnie ostrożnie.

Jeszcze w tym samym roku miał brać ślub, data była już ustalona.

Pamięć

Polski sport pogrążył się w żałobie. Malinowski miał tylko 30 lat i był niezwykle lubiany przez wszystkich: sportowców, dziennikarzy i kibiców. Podziwiano go nie tylko za sukcesy, ale też za postawę poza bieżnią. Ich zdaniem medale nigdy go nie zmieniły, zawsze pozostał sobą. Skromny, małomówny, ale przy tym niezwykle przyjacielski.

O jego przedwczesnej śmierci donosiła prasa na całym świecie, a na pogrzeb przybyły z całej Polski dziesiątki tysięcy ludzi. Został pochowany w Grudziądzu, swoim rodzinnym mieście. Minister obrony narodowej polecił, aby w pogrzebie wzięła udział kompania honorowa Wojska Polskiego.

Most, na którym doszło do tragicznego wypadku, od wielu lat nosi jego imię, ale nie tylko tak pielęgnowana jest pamięć o wybitnym sportowcu. Co roku we wrześniu odbywają się biegi Bronisława Malinowskiego, w których bierze udział młodzież z całego kraju. Ponadto aż kilkanaście szkół w całej Polsce nosi jego imię. Nie ma w tym przypadku.

- To niesamowite, bo aktualne pokolenie nie zna już Bronka, a mimo to chcą, by ich szkoły nosiły jego imię. Doceniają po prostu wartości, które sobą reprezentował - uważa jego brat Robert.

Andrzej Grajewski: w piłce nadal stoi mur berliński. Czytaj więcej--->>>

Robert Lewandowski bije na alarm! Czytaj więcej--->>>

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×