- Nigdy tego nie zapomnę. Musimy o tym rozmawiać? - odpowiedział raz dziennikarzowi "Dziennika", gdy ten pytał go o ten dzień.
30 września 2000 roku Robert Maćkowiak najchętniej wyrzuciłby z pamięci. Jednak jest tak, że z przeszłości najlepiej pamięta się te najtrudniejsze i najgorsze chwile. U wielokrotnego medalisty mistrzostw świata i mistrzostw Europy, jednego z najbardziej znanych polskich lekkoatletów przełomu wieków, jest tym właśnie to, co stało się dokładnie 20 lat temu.
Światowa czołówka
To miało się zdarzyć właśnie tam. Na igrzyskach olimpijskich w Sydney polska sztafeta 4x400 metrów miała nawiązać do ekipy Jana Wernera, która 24 lata wcześniej w Montrealu zdobyła srebrny medal. Nie były to tylko życzeniowe prognozy polskich kibiców. Biało-Czerwoni byli poważnymi kandydatami do podium.
ZOBACZ WIDEO: #dziejesiewsporcie: sprinterzy w szoku! Tego na mecie nie spodziewali się
1998 rok - wicemistrzostwo Europy i fenomenalny rekord Polski w Uniondale 2:58,00 s, do dziś pozostający jednym z najlepszych w historii światowej lekkiej atletyki. 1999 - halowe wicemistrzostwo świata i rekord Europy (3,03,01 s), potem wicemistrzostwo świata na otwartym stadionie, po latach zresztą zamienione na złoto po dyskwalifikacji USA.
W tamtym czasie to właśnie Polacy, a nie Brytyjczycy czy Jamajczycy, byli największymi rywalami Amerykanów z fenomenalnym Michaelem Johnsonem. Na wspomnianych HMŚ w Maebashi wygrali z nami minimalnie, tylko dzięki świetnemu finiszowi Miltona Campbella.
Co było przyczyną takiej eksplozji formy polskich 400-metrowców? Przede wszystkim ich charaktery i gotowość do katorżniczej pracy, co było podstawą dla trenera Józefa Lisowskiego. Podobnie jak zagraniczne zgrupowania czy innowacyjne treningi, m.in. bieganie na kwas mlekowy.
- 400-metrowiec nie może być grzeczny, nie może być ministrantem. To musi być kawał charakteru. Wiedzieliśmy, kiedy możemy się zabawić, kiedy pojechać coś pozwiedzać, ale wiedzieliśmy także, że jak mamy trening, to trzeba się do niego bardzo mocno przygotować - wyjaśniał po latach w rozmowie z weszlo.com Maćkowiak, będący liderem ekipy nazywanej Lisowczykami.
Choć indywidualnie Polacy nie mieli wielkich szans na medale dużych imprez, w sztafecie było inaczej. Świetne zgranie i dopracowane do perfekcji zmiany zaczęły przynosić fantastyczne efekty. W karierze każdego z członków kadry nie brakowało jednak trudniejszych momentów.
- 400 metrów albo się kocha, albo nienawidzi. Ten, kto to kocha, będzie się poświęcał i robił wszystko, żeby wychodziło. Wymiotowanie po treningu 400-metrowca to normalna rzecz. Taka sytuacja nie umknęła chyba nikomu z naszej grupy w reprezentacji Polski, czy to podczas przygotowań, czy na zawodach. Traktowaliśmy to jednak jako coś normalnego - dodawał na naszych łamach inny czołowy zawodnik tamtej drużyny, rekordzista Polski Tomasz Czubak (więcej TUTAJ).
Ciężka praca przynosiła medale ME i MŚ, jednak prawdziwym zwieńczeniem miało być Sydney.
Pechowy blok startowy
Już w eliminacjach Maćkowiak musiał ratować sztafetę, by ta awansowała do kolejnej rundy. Dzięki jego świetnemu finiszowi Polacy zajęli drugie miejsce. Jeszcze tego samego dnia odbyły się półfinały, Lisowczycy trafili w nich do niezwykle silnie obsadzonego biegu, ze wspomnianymi Amerykanami, Jamajczykami i ekipą Bahama.
I znów Maćkowiak miał wielki udział w zajęciu 5. miejsca, które dzięki bardzo dobremu wynikowi poniżej 3,01:00 s dało finał. Dla niego był to już szósty bieg (!) podczas jednych igrzysk.
Jako najszybszy z naszych 400-metrowców wychowanek Rawii Rawicz biegał też indywidualnie. I spisał się znakomicie, bo awansował do wielkiego finału, gdzie mimo niewygodnego, pierwszego toru, zajął ostatecznie piąte miejsce (45,14 s). - Gdy zobaczyłem swój tor, zeszło ze mnie powietrze. Na dodatek zbyt wolno zacząłem, pościg wystarczył do piątej pozycji - wspominał.
Najważniejsza była jednak sztafeta, tam szansa na medal była największa. Już przed biegiem nie pomogli organizatorzy, ustawiając naszych na najbardziej skrajnym, dziewiątym torze, co potem okazało się tak istotne. - Mieliśmy piąty czas półfinałów, powinniśmy biec albo z drugiego, albo z ósmego - przekonywał potem Maćkowiak.
Tym razem trener Lisowski postanowił ustawić najszybszego z naszych na drugiej zmianie. Podobnie jak rok wcześniej w Sewilli w finale MŚ. Wówczas świetny początek Czubaka i Maćkowiaka pozwolił nam utrzymać się za Amerykanami i odskoczyć pozostałym.
I pierwsze 45 sekund wyglądało podobnie jak w Hiszpanii. Biegnący na pierwszej zmianie Piotr Rysiukiewicz nie widział swoich rywali i zaczął bardzo mocno. Gdy dobiegał do Maćkowiaka, znajdowaliśmy się tuż za USA i Jamajką. Wtedy doszło do jednego z najbardziej pechowych momentów w historii naszych występów na igrzyskach olimpijskich.
Maćkowiak, odbierający pałeczkę od Rysiukiewicza, nie zauważył bloku startowego, który organizatorzy pozostawili bardzo blisko toru. Polak przewrócił się i stracił na tym nawet kilka sekund. Szybko się podniósł i kontynuował bieg, jednak czołówka odbiegła już na kilkadziesiąt metrów.
Finał 4x400 m z igrzysk w Sydney. Wywrotka Maćkowiaka od 3:40 s
Ostatecznie sztafeta w składzie: Piotr Rysiukiewicz - Robert Maćkowiak - Piotr Długosielski - Piotr Haczek zajęła w finale siódme miejsce, później zmienione na szóste po dyskwalifikacji USA (wykryty doping u Antonio Pettigrew).
- To moja wina, ale i organizatorów, którzy za blisko toru ustawili słupek z numerem. Straciliśmy szansę na medal. Na stadionie jakoś się trzymałem. Ale potem zadzwoniła do mnie żona i powiedziała, żebym się nie przejmował, że wytrzymamy do Aten. Zacząłem płakać jak dziecko - wspominał po latach Maćkowiak.
Najlepsze dopiero przyszło
Całe szczęście, że posłuchał żony. Z pewnością pomogło też zachowanie kolegów ze sztafety. Na kolacji po finale nastroje były minorowe, jednak wtedy wstał Piotr Rysiukiewicz i powiedział, że taki upadek mógł się przydarzyć każdemu. W imieniu wszystkich podziękował też Maćkowiakowi, że ten mimo wywrotki dobiegł z pałeczką do końca zmiany, dzięki czemu kadra zachowała stypendia.
Choć dziś Maćkowiak przekonuje, że oddałby każdy medal za ten jeden olimpijski, już kolejny rok po Sydney okazał się być najlepszym w jego karierze. Najpierw Polacy zdobyli złoty medal Halowych Mistrzostw Świata w Lizbonie, a na ostatniej prostej to właśnie on wyprzedził Amerykanina.
Kilka miesięcy później na mistrzostwach świata w Edmonton sztafeta zdobyła brąz (na mecie była czwarta, ale znów medalu pozbawiono USA), a on w Kanadzie pobił rekord życiowy (44,84 s), do dziś nieosiągalny dla żadnego z polskich 400-metrowców. Szkoda jedynie, że kontuzja nie pozwoliła mu wystąpić w finale indywidualnym, bo była szansa na kolejny wielki sukces.
Wielką karierę rawiczanin zakończył oficjalnie w 2006 roku. Igrzyska w Sydney okazały się jego ostatnimi, choć z niezrozumiałych do dziś przyczyn nie pojechał cztery lata później do Aten. Zgody na jego wyjazd nie wyraził związek, choć zawodnik z którym walczył o miejsce w kadrze, udał się na igrzyska z kontuzją.
Jego zdaniem tam szansa na medal w sztafecie była jeszcze większa niż w Australii.
- Niestety, a tam niemal rozdawano medale, podium dawały śmieszne wyniki. Oddałbym wszystkie medale, które mam, za jeden olimpijski. Nawet brązowy. OK, jestem mistrzem świata, ale co z tego wynika? Nic. Jestem mistrzem Europy i co z tego wynika? Nic. To już tylko historia, która była prawie 20 lat temu - przekonywał w rozmowie z weszlo.com dwa lata temu.
Wydaje się jednak, że jest dla siebie zbyt surowy. Swoimi biegami Maćkowiak na stałe zapisał się w historii polskiej lekkoatletyki.
O złotym medalu Polak dowiedział się przed kamerami. "Jezus Maria!". Czytaj więcej--->>>