9 sierpnia mija 20. rocznica występu olimpijskiej reprezentacji Polski w finale Igrzysk Olimpijskich 1992 r. w Barcelonie. Biało-czerwoni na stadionie olimpijskim stawili czoła reprezentacji Hiszpanii, wcześniej w imponującym stylu ogrywając m.in. Włochy (3:0) czy Australię (6:1). - Ten finał elektryzował całą piłkarską Europę, bo Hiszpanie jak nigdy nie byli pewni swego. Wiedzieli, że ten mecz nie ma faworyta i jego losy mogą naprawdę różnie się potoczyć - mówi w rozmowie z portalem SportoweFakty.pl Janusz Wójcik, trener srebrnej drużyny olimpijskiej.
- Patrząc na potencjały obu drużyn, to "papierowym" faworytem tego meczu byli Hiszpanie, ale my byliśmy zespołem, który nie bał się grać z tym zespołem. Zresztą sam wynik może o tym świadczyć, bo nie było tak, że zostaliśmy od początku zepchnięci do jakiejś ultra-defensywy i murowaliśmy bramkę. W tym meczu buława przechodziła z ręki do ręki i to było godne widowiska finałowego tak dużej imprezy, jak Igrzyska Olimpijskie - przekonuje doświadczony szkoleniowiec.
Biało-czerwoni do meczu finałowego przystąpili osłabieni. - Jestem przekonany, że byśmy ten mecz wygrali, gdyby nie urazy Piotrka Świerczewskiego i Marcina Jałochy. Obaj co prawda wyszli na boisko, ale grali na środkach i w przerwie musiałem ich zdjąć. Bez tych dwóch ogniw ten zespół miał przetrącony kręgosłup, ale i tak spisywał się bardzo dzielnie. Ci gracze w mojej koncepcji stanowili kluczowe ogniwa, bo nie tylko umieli bardzo dobrze rozgrywać piłkę, ale także umiejętnie kierować grą w destrukcji. Tego hamulca, który rozbijałby drugą linię Hiszpanów w drugiej połowie nam zabrakło i dlatego schodziliśmy z boiska pokonani - analizuje były selekcjoner reprezentacji Polski.
Do ostatnich sekund spotkania wydawało się być przesądzone, że obie jedenastki o złoty krążek będą musiały walczyć w dogrywce. W ostatniej akcji meczu Hiszpanie zdołali jednak wykorzystać błąd Marka Koźmińskiego i strzelić bramkę na wagę triumfu. - To co się wydarzyło w tej sekundzie było dla mnie niepojęte. Byliśmy przygotowani do dogrywki, Hiszpanie też się na dodatkowy czas gry przygotowywali. Presja była jeszcze większa, bo taki, który umiałby ten doliczony czas wykorzystać jako atut chyba się jeszcze nie urodził. Miałem na dogrywkę rozrysowaną dokładną taktykę i nowe ustawienie, która miała zaskoczyć Hiszpanów. Do dziś się głowię co by było gdybyśmy jednak doliczony czas zagrali - przyznaje "Wójt".
Opiekun polskiej kadry należy do ludzi sentymentalnych. - Powiem panu szczerze, że chciałoby się dziś usiąść z tym medalem w ręku i powspominać, ale... nie wiem gdzie on jest. Wiem, gdzie jest replika i zawsze mogę sobie na nią popatrzeć. Najcenniejsze co po tym turnieju zachowałem, to wspomnienia. Medal, to tylko kawałek metalu, który można gdzieś przez lata zapodziać. A to co się przeżyło nigdy nie wyjdzie z głowy. Siedzi to tak głęboko, że nie w sposób o tym zapomnieć. Ten czas mi pokazał, że nie tylko ja tak mam, bo często dzwonią dziennikarze i wspominamy o tym, co się wydarzyło dwadzieścia lat temu - wzdycha Wójcik.
Dzięki wyczynowi reprezentacji olimpijskiej futbol w Polsce zyskał na znaczeniu i wyrósł na sport narodowy nr 1. - Po tym turnieju wszyscy tonęli w zachwytach nad naszą postawą. Cała Europa podkreślała, że takiego finału Igrzysk Olimpijskich jeszcze nie było. Euforia panowała też w kraju, a piłka nożna zyskała w oczach MKOl-u, który brał wówczas poważnie pod uwagę wykreślenie tej dyscypliny z dyscyplin olimpijskich. Po naszym meczu zmienili zdanie, ale trudno się temu dziwić, skoro na żadnym innym wydarzeniu nie było drugiego takiego, który przyciągnąłby tak wielkie zainteresowanie. Przecież nasz mecz oglądało 130 tys. widzów, a loże honorowe pękały w szwach od prezydentów i koronowanych głów, z Fidelem Castro na czele - uśmiecha się charyzmatyczny szkoleniowiec.
Reprezentacyjni podopieczni Wójcika poszli w jego ślady. Tacy gracze jak m.in. Koźmiński, Piotr Świerczewski, Tomasz Wałdoch, Grzegorz Mielcarski, Jerzy Brzęczek, Andrzej Juskowiak czy Wojciech Kowalczyk stanowili o sile pierwszej reprezentacji Polski, a dziś wielu z nich dalej zajmuje się futbolem. - Jestem z tego powodu niezmiernie dumny, bo to świadczy o tym, że jakieś pokolenie udało mi się ukształtować. Ci ludzie dzisiaj spełniają swoją pasję, ale trzeba było ich wcześniej tym zarazić do szpiku kości. Wierzę, że młodzi zawodnicy, z którymi dziś pracują kiedyś pójdą w ich ślady i zagrają w finale Igrzysk Olimpijskich. Póki co czekamy na sam awans dwie dekady. Jak na 40-milionowy cywilizowany kraj europejski, to zdecydowanie za długo - puentuje 59-letni trener.