Jestem totalnie zdegustowany postawą polskich olimpijczyków. Tak, dobrze przeczytaliście - ja, który zawsze staram się szukać pozytywów i przedkładać je, nawet najmniejsze, nad wszelkie negatywy i przywary, tym razem mam dość. Ale chyba sam jestem w sobie winien. Na kanwie medialnego szumu uwierzyłem, że siatkarze są niezniszczalni, a od Agnieszki Radwańskiej lepsza jest tylko Serena Williams. Zabrakło trochę dziennikarskiego wyrachowania...
A czego zabrakło polskim sportowcom? Generalizować nie ma sensu, bo każda dyscyplina to organ zbudowany z innych tkanek, zależny od innych procesów. Powiem więcej - nie wydaje mi się by to sportowców należało winić za to, że w ekipie ponad 200 ludzi tylko co 20 przywiózł medal. W swoim życiu zetknąłem się z niejednym sportem i wiem, że jeśli ktoś ma mentalność wojownika, to nie odpuszcza. Walczy - najwyżej znajdą się lepsi. Dlatego wszystkie miejsca, które zajęli Polacy w Londynie to mniej lub bardziej wypadkowa aktualnej jakości polskiego sportu. Oczywiście poza tym nawiasem są wspomniani siatkarze oraz Radwańska, choć brak sukcesu w ich przypadku ma zupełnie inny koloryt.
Siatkarze, choć przegrali swój najważniejszy turniej w dotychczasowej karierze sportowej z kretesem (tak, z kretesem - brak awansu do półfinału drużyny, która z medalami wracała z czterech ostatnich imprez rangi międzynarodowej to porażka z kretesem i niech nikt nie mówi mi, że mam się odczepić od siatkarzy. Oni sami napompowali balon oczekiwań), to i tak nadal mają za sobą rozentuzjazmowane tłumy. I w sumie dobrze, bo w przyszłości ta ekipa może nam dać jeszcze wiele powodów do radości. Co innego Radwańska. Co prawda ona również może osiągnąć w sportowej karierze jeszcze wiele, ale mam wrażenie, że tłumów za sobą mieć już nie będzie. - Wielkie Szlemy są wyżej od igrzysk - powiedziała nasza najlepsza rakieta. No tak, za głupi turniej WTA Tour w Montrealu (w którym Radwańska wzięła kilka dni po IO) ma pulę nagród ponad 2 milionów dolarów. Czym więc jest 120 tysięcy złotych za złoto olimpijskie przygotowane przez PKOl...
No dobra, ale odbiłem od tematu. Wracając do meritum - przed igrzyskami wystrzeliłem z całą gamą szans medalowych i typowałem od trzech do pięciu złotych (!) medali, licząc chociaż na nawiązanie do dorobku z Sydney (14 krążków). Frajerstwo do kwadratu. Muszę nauczyć się wreszcie patrzeć na wszystko przez trochę mniej wybielony pryzmat. Chociaż gdyby w normalnej dyspozycji byli Marcin Dołęga, Piotr Siemionowski czy wspomniani siatkarze... Dobra, nie ma co gdybać.
Zastanawiam się gdzie leży przyczyna takiego stanu rzeczy. Oczywiście przyczyn jest wiele i charakteryzują się różnorodnością - w zależności od dyscypliny. Ostatnio bardzo modne jest jednak wskazywanie wuefistów jako bezpośrednich winnych całej sprawy. Gdy cofnę się pamięcią, coś w tym chyba jest:
Rok 1996, IV klasa podstawówki - Dzisiaj chłopcy pogracie w piłkę. Wiem, że jesteście rozemocjonowani wczorajszym meczem Polski.
Rok 1999, I klasa gimnazjum - Dzisiaj chłopcy pogracie w piłkę. Bo ja muszę załatwić… eee… pewną sprawę… yyy… to macie tutaj piłkę.
Rok 2003, II klasa liceum - Dzisiaj chłopacy pogracie w kosza. Ale jest taki tłok na sali, że tylko na jeden kosz, ok? Podzielicie się? No, to Michał chodź ze mną, dam ci piłkę.
Rok 2006, II rok studiów - Dzisiaj panowie pogracie w piłkę. Co będę starym koniom kazał robić coś, czego i tak robić nie będą chcieli?
Analizując dalej, muszę przyznać, w największym skrócie, że rzeczywiście poza piłką nożną i koszykówką to ja za wiele nie zrobiłem w te trzy razy w tygodniu przez 13 lat. Ale wtedy mi się podobało - wszak cóż było lepszego od poganiania za piłką przy użyciu nóg lub rąk po sześciu lekcjach nudnej biologii, fizyki, chemii czy matematyki?
Ile jednak było w tym usystematyzowanej pracy u podstaw, tak aby jednocześnie krzewić kulturę fizyczną wśród dzieci/młodzieży, zachęcić młodych ludzi do uprawiania sportów oraz, uwaga, uwaga, może nawet wykryć jakiś talent i pchnąć dalej, pokazać drogę, wyznaczyć cel?
Tak sobie teraz myślę, że podczas całej mojej przygody z lekcjami W-F poza piłką nożną i koszykówką miałem również styczność z: bieganiem (60 metrów i pięć okrążeń boiska czyli według moich nauczycieli jakiś kilometr (jak kiedyś sam zmierzyłem - ok. 700 metrów)), skakaniem wzwyż (w salce z rozbiegiem na około sześć metrów), siatkówką (tak, jak my graliśmy tylko w piłkę nożną i koszykówkę, tak dziewczyny tylko w siatkówkę), uni-hokejem (bezsensowny twór, który de facto polegał na tym kto, kogo mocniej walnie kijem po kostkach) i gimnastyką (szumnie pojętą – chodziło o to, kto stanie na głowie i na rękach). Pamiętam też, że raz mieliśmy lekcję z pchnięcia kulą. Jak teraz na to wszystko patrzę to jest mi po prostu przykro.
Najgorsze, że całym tym procesem rządził przypadek, nie było jakiegoś pomysłu, ciągłości w myśleniu i działaniu. Dzisiaj pogramy w piłkę, jutro pobiegamy, a pod koniec tygodnia będziecie grali w kosza. Po prostu nóż się w kieszeni otwiera.
Mam sporo dziwnych migawek z lekcji W-F z różnych lat.
Przykład nr 1 - podchodzi do nas wuefista i mówi, że szkoła tworzy reprezentację piłki ręcznej. Jednym z wybranych byłem ja. Dlaczego? "Dobrze grasz w koszykówkę, to i w szczypiorniaku dasz radę". Merytoryka. Fachowość wręcz. Na pierwszym treningu szanowny wuefista nawet nie wytłumaczył nam reguł (gwoli ścisłości - to był jakiś 2001 rok, więc o Tkaczyku czy Bieleckim nikt jeszcze nie słyszał), po prostu... rozdał piłki i kazał rzucać na bramkę. Momentalnie sobie odpuściłem. Zero motywacji, zero chęci. Podobno jak chłopaki pojechali na pierwszy mecz to przegrali go 0-22 czy 1-22. Nie wiedzieli jak mają bronić, nie wiedzieli nawet, że po gwizdku sędziego piłkę należy położyć na ziemi... Podobno kończyli w czterech.
Przykład nr 2 - mój serdeczny kolega w gimnazjum zaczął pchać kulą. Chłopisko wielkie to więc wiodło mu się na tyle nieźle, że szybko zaczął jeździć na zawody rangi międzyszkolnej, może nawet jakiejś okręgowej czy wojewódzkiej - nie pamiętam. W każdym bądź razie najgorszy nie był. Jak poszedł do liceum to ważniejsze stało się, by na każdej lekcji W-F był ubrany w białe spodenki i białą koszulkę, niż to żeby szlifować jego predyspozycje. Efekt - przestał pchać.
Przykład nr 3 - liceum, godzina wychowawcza, przychodzi pielęgniarka i mówi, że musi nam zabrać jakieś trzy godziny na jakieś nikogo nieinteresujące badania, mierzenia, ważenia. - Oczywiście, najlepiej będzie zrobić to na lekcjach W-F - pada beztroska odpowiedź mojej wychowawczyni, która była... wuefistką. Cholera mnie bierze jak sobie to przypomnę i wcale nie chodzi, że nie pograłem w koszykówkę czy cokolwiek innego. Chodzi mi o podejście i ogólne traktowanie lekcji W-F jak piąte koło u wozu.
I w tym miejscu chyba dochodzimy do sedna całej sprawy. Bo przecież ogólny problem mizerii polskiego sportu nie leży w lekcjach W-F, a wuefiści są często produktami systemu zniechęconymi przez brak perspektyw, możliwości rozwoju, marnych zarobków. Największym problemem jest obecnie powszechny brak kultury wychowania dzieci poprzez sport. Narobiło się to, to tych szkół wyższych-dziwolągów, tworów finansowo-administracyjno-bankowo-menedżerskich, a przecież nie wzięły się one znikąd. Są odpowiedzią na zapotrzebowanie państwa, społeczeństwa, ludzi. Coś się takiego nam przydarzyło, że dzisiaj rodzice nie wysyłają swoich pociech na boiska, bo ważniejsze od tego jest by dziecko po szkole poszło na korepetycje z angielskiego, potem niemieckiego, matematyki, a następnie miało naukę gry na trąbce.
O sporcie myślą dzisiaj nieliczni, a dopiero odsetek tej grupy decyduje się zapewnić dziecku fizyczną możliwość rozwoju. Wiem, co mówię - od dwóch lat związany jestem z jedną ze szkół piłkarskich w moim mieście, a mój ojciec prowadzi klub karate. Ani tu, ani tu nie było nigdy prawdziwej selekcji dzieci, bo ani tu, ani tu nie można sobie na nią pozwolić. Liczy się każda głowa, która przekracza próg biura. Bo przekraczają nieliczni...
Z zazdrością patrzę na Stany Zjednoczone, gdzie bycie sportowcem to prawdziwy przywilej zarówno na poziomie szkoły średniej, jak i studiów (w Polsce jest zazwyczaj jedna godzina W-F w tygodniu i to tylko na pierwszym roku...). Przywilej, nobilitacja, wyróżnienie. Amerykanie już dawno temu zrozumieli, że talent do sportu to wyjątkowy dar i nie można go roztrwonić. To szansa nie tylko dla młodego człowieka, ale dla wszystkich, którzy są wokół niego - od rodziny, przyjaciół, przez trenera, działaczy po cały kraj, gdy ów młody człowiek zdobywa medal olimpijski. Jednocześnie, Amerykanie doskonale wiedzą, że ludzie, którzy wychowują się poprzez jakikolwiek sport są lepiej przygotowani do prawdziwego życia - wiedzą co to stres, emocje, znają uczucie przegranej, wygranej, potrafią się skoncentrować na osiągnięciu celu, stawiać sobie kolejne wymagania, pracować w grupie i współzawodniczyć ze sobą.
Odnośnie tego ostatniego aspektu, historia znajomego z Pennsylvanii, który po studiach szukał pracy. Wielka korporacja, rozmowa kwalifikacyjna, potencjalny pracodawca przegląda jego CV. Patrzy uważnie, nagle pyta:
- Uprawiał pan na studiach jakiś sport?
- Nie.
- Dlaczego?
- Po prostu uznałem, że skoncentruję się na nauce.
- I ma pan świetne wyniki. Ale naprawdę, ani koszykówki, ani futbolu, baseballa, pływania czy czegoś z atletyki?
- Nie.
- Niestety, nie znajdzie pan pracy w naszej firmie. Przykro mi, nie mogę pana zatrudnić.
- Yyy, jak to, dlaczego?
- Nie uprawiał pan sportu, to znaczy, że nie jest pan przystosowany do rywalizacji, do współzawodnictwa. Nie wiem czego mogę się po panu spodziewać, gdy przyjdzie panu stanąć w szranki z kolegą z pracy w sprawie wykonania ważnego projektu. Nie wiem, jak zniesie pan ewentualną porażkę, jak pan poradzi sobie ze stresem. Przykro mi, firma nie może tak ryzykować.
Nie mogą ryzykować… Naprawdę im zazdroszczę takiego podejścia.
gała,siatka i kosz do późnej nocy -w zimie łyżwy,sanki.
W szkole na WF wszystko - Czytaj całość
Zobaczmy na takie USA gdzie mają lekcje ciekawe i konkretne, Pełno zajęć dodatkowych z WFU dla chętnych, a w każdej szkole jest basen. Na każdym filmie o ogólniaku jest jakaś drużyn Czytaj całość