- Zaczynając od początku - ślubowanie odbyliśmy jeszcze w Warszawie całą kolarską "paczką" wspólnie z ekipą pływaków, tenisistów stołowych i drużyną szablistek. Bardziej niż z całej uroczystości cieszyłem się, że razem z nami mógł być pan Marian Więckowski - człowiek, którego szanuję najbardziej ze wszystkich ludzi z kolarskiego świata. Dla mnie jest to postać wyjątkowa - to na jego wyścigach "Nadziei Olimpijskich" zaczynałem swoją karierę i od 1998 roku, aż do teraz pan Marian jest zawsze przy mnie. I to właśnie wtedy pomyślałem, że bardzo pragnę zdobyć medal na igrzyskach, właśnie dla tego człowieka w podzięce za wszystko, co dla mnie i całego polskiego kolarstwa zrobił. Myślę, że to właśnie dzięki tej myśli stawałem do każdego startu z czystym umysłem i wiarą w wygraną…Było to coś, czego bardzo często mi ostatnio brakowało - mówi portalowi SportoweFakty.pl Kamil Kuczyński.
- Lot do wioski był spokojny i w miarę niedługi. Trwał niecałe trzy godziny. Choć zerwano nas już o piątej nad ranem, to podróż nie była najgorsza. Po przylocie zostaliśmy szybko i sprawnie przeprawieni przez odprawę paszportową oraz wydano nam akredytację pozwalające na wjazd do wioski olimpijskiej. Po dwugodzinnej jeździe autobusem z lotniska dotarliśmy do celu. W "Misji" zostaliśmy przywitani przez ludzi, którzy ogarniali cały ten bałagan, a więc byli odpowiedzialni za masę spraw których na pierwszy rzut oka nie widać. Przywitanie było bardzo miłe i szybko zostaliśmy przydzieleni do pokoju "kolarskiego", w którym mieszkali już Michał Gołaś, Maciek Bodnar i Michał Kwiatkowski. Pierwszy dzień to chwile na zapoznanie się z wioską i pierwszy trening na torze kolarskim. Jadąc na pierwszy trening, jechałem niepewny swojego przygotowania i formy. Nie byłem zadowolony z tego, jak się potoczyły przygotowania i byłem pełen obaw. Czasy na treningach, poprzedzających start na igrzyskach nie były zadowalające. Wspólnie z trenerem Grzegorzem Krejnerem formy szukaliśmy w ciemnościach po omacku...W ten sposób można szukać zapięcia stanika dziewczyny w ciemnym pokoju, a nie formy na igrzyska olimpijskie. Dopóki nie nauczymy się korzystać z dobrodziejstw nauki, dopóty nie zrobimy kroku naprzód ku czasom, które przybliżą nas do światowej czołówki - relacjonuje polski kolarz.
- Sama wioska olimpijska bardzo mi się podobała. Możliwość spotkania sportowców z innych dyscyplin to zawsze fajna sprawa. Można poznać nowych ludzi, zyskać nowe znajomości, o przyjaźnie w sporcie ciężko - ciągłe wyjazdy i odległość nie ułatwiają sprawy, ale i one się zdarzają. Jeśli ktoś spyta mnie o atmosferę, to odpowiem, że nie czułem jej. Nie czułem, że to największa logistycznie i pod względem rangi impreza na świecie. Nie wiem, czym to było spowodowane
- zastanawia się nasz reprezentant.
- Pierwszy start w sprincie drużynowym - wiadomo chciałem, żebyśmy wypadli jak najlepiej. Czy stać nas było na rekord Polski? Po czasach z treningów mogłem stwierdzić, że będzie o to bardzo ciężko. Pomimo braku pewności, co do własnej formy i dyspozycji, byłem nad podziw spokojny. Nie wiem, czym to było spowodowane. Tłumaczę to sobie moim postanowieniem zdobycia medalu dla pana Mariana i w tym upatruję źródła swojej determinacji i spokoju. Nie mam pojęcia, jak mają inni zawodnicy, ale ja często, nawet bardzo często już na rozgrzewce wiem, w jakiej jestem dyspozycji i jak mi tego dnia pójdzie. Na rozgrzewce przed sprintem drużynowym czułem się naprawdę dobrze, może nie wyśmienicie, ale naprawdę nieźle - opowiada zawodnik z klubu Piasta Szczecin.
- Pierwszy start. Stoję przy bandzie trzymany przez trenera kadry kobiet i mojego właściwie pierwszego prawdziwego szkoleniowca, który prowadził mnie od juniora młodszego i praktycznie aż do seniora, czyli masę czasu, Grzegorza Ratajczyka. Nie wiem czemu, to chyba taka nasza mała tradycja, że to on trzyma i odprowadza mnie na start drużyny podczas ważnych imprez międzynarodowych. Lubię tak myśleć. To on trzymał mnie na mistrzostwach Europy w Holandii, kiedy zdobywaliśmy brązowy medal i teraz odprowadza mnie ponownie. Czuję się spokojny, dużo spokojniejszy niż na mistrzostwach świata w Australii, gdy walczyliśmy o kwalifikację. Czasomierz odlicza od 50 sekund,ale ja tego nie widzę. Trener Ratajczyk oddaje mnie sędziemu starterowemu. Nie wiem, ile czasu zostało. Nie zaprzątam sobie tym głowy. Odprawiam mój rytuał. Żegnam się trzy razy - niektórzy mówią, że to nie po katolicku, a ja pytam, czy to ważne? W sumie nie wierzę w żadną religie, wierzę w Boga…Katolicyzm, prawosławie, w ogóle chrześcijaństwo, buddyzm, muzułmanizm - wszystkie te religie wierzą w istnienie Boga, tyle że nazywają go inaczej. Zawsze staram się złapać kierownicę dokładnie na 23 sekundy przed startem. Nie wiem dlaczego, to po prostu moja ulubiona liczba, a i czasu jest wystarczająco dużo, aby się właściwie na rowerze ułożyć. Maszyna odlicza: 5,4,3,2,1. Wystartowaliśmy. Czuję się mocny, nie mam najmniejszego problemu z opanowaniem roweru. Wchodzimy w wiraż. Jestem bardzo blisko koła Damiana, który jedzie przede mną i w ostatniej chwili odbijam rower w górę. Nie wiem dlaczego, ale Damian poszedł do "góry", o mało mnie nie ścinając z toru. Myślę sobie: "tylko nie powtórka z Pekinu". Udaje mi się opanować rower. W telebimie widzę, że to Maciek wyrwał pedał z bloku. Nie stresuje się i nie martwię. Stało się to w pierwszej ćwiartce okrążenia, więc wystartujemy jeszcze raz. Nie wiem tylko, czy od razu jako kolejna para, w trzecim biegu, czy na końcu. Okazało się, że startujemy w czwartym biegu. Jestem spokojny i rozluźniony, ale równocześnie zwarty i gotowy. Dawno nie czułem się tak dobrze. Po pierwszym starcie widziałem, że dziś mam "dobre nogi" i nie obawiam się o złapanie koła ani o swoją zmianę. Po prostu czekam, aż przyjdzie moja kolej, aby wyrzucić wszystko, co mam zmagazynowane w mięśniach
- opisuje portalowi SportoweFakty.pl Kuczyński.
- Drugi start i powtórka z rozrywki. Znów trzyma mnie trener Ratajczyk. Adrian Tekliński ponownie pomaga mi przy ochraniaczach na buty. Odprowadzenie na start, przejęcie przez sędziego, 23 sekundy przed startem łapię kierownicę i czekam. Odliczanie: 5,4,3,2,1 - start. Po raz kolejny ruszam dobrze. Koło Damiana trochę odjechało. Nie przejmuje się i panuję nad odległością. Po oddaniu przez Maćka zmiany, czyli w pierwszej części zmiany Damiana jeszcze trochę odpuszczam, żeby mieć większy dystans. Zaczynam przyśpieszać w ostatniej chwili, tj. w drugiej połowie drugiego wirażu. Podczas jazdy czuję, że prędkość jest mała - za mała, jak na obrót, który założyłem na ten wyścig. Dogoniłem Damiana w idealnym momencie. Było to w chwili, kiedy odszedł do "góry". Wstałem w korby i maksymalnie przez całą prostą starałem się przyśpieszyć, ile tylko mogę. Przyspieszałem przez cały wiraż i pół prostej siedząc w siodełku. Od połowy ostatniego odcinka starałem się już tylko jak najmniej zwolnić. Zakończyłem swoją zmianę, wpadłem na metę i szybko rzuciłem okiem na tablicę wyników. Porażka…Nie mam innego słowa na to, co zobaczyłem…Do końca wierzyłem, że stać tę drużynę na pobicie rekordu kraju, co pozwoliłoby nam na zajęcie ósmego miejsca. Śmieszne, tragiczne, smutne, ale prawdziwe…Tymczasem czas nie tylko nie był zbliżony do naszego rekordu polski, ale znacznie od niego oddalony… Jestem zły, rozwścieczony, smutny i załamany. Wiele myśli mi wtedy przeszło przez głowę, ale żadna nie była pozytywna…Nie liczyło się dla mnie, czy czas mojej rundy był dobry, czy zły… Czas drużyny był bardzo zły i tylko to się liczyło…Chciałem jak najszybciej wyjechać z obiektu do wioski, wykąpać się, położyć w łóżku i zapomnieć o tym starcie. Niestety na drodze stanął mi uprzejmy pan z kontroli antydopingowej, który pogratulował mi udanego startu (do teraz nie wiem, czy faktycznie tak myślał, czy po prostu oglądał inny zespół) i poinformował mnie, że zostałem wyznaczony do kontroli. Cóż mogłem zrobić. Następną godzinę spędziłem w pokoju kontroli, pijąc wodę i soki na umór, oglądając w telewizji, jak Brytyjczycy zdobywają złoty medal…To co pokazali, to było coś o klasę wyższą od drugich na mecie Francuzów. Ciężko było patrzeć na ostateczne wyniki i dziesiąte miejsce Polski. Ponad dwie sekundy wolniej - zabolało…Kontrolę załatwiłem i udałem się na kolację. Do kolejnego startu miałem jeszcze całe cztery dni, a więc sporo czasu - kontynuuje 27-latek z Płocka.
- Następny dzień to spokojny trening pod postacią jazdy na rowerze szosowym po terenie wioski olimpijskiej. Zwiedziłem całą, co zajęło mi zaledwie dziesięć minut. Potem przyszedł czas na odpoczynek w pokoju przeplatany wyjściem do stołówki. Kolejne dni mijały mi na oczekiwaniu na start i szykowaniu się. Po czasach poszczególnych zawodników ze sprintu drużynowego i sprintu klasycznego wiedziałem, że będę miał bardzo ciężkie zadanie. Wszyscy byli niezwykle szybcy, a przynajmniej szybsi i mocniejsi ode mnie. Wiedziałem, że nie będę mógł narzucić swoich reguł podczas wyścigu. Będę zmuszony czekać na czyjś ruch i starając się wykorzystać innych, przejść do dalszej rundy. Listę startową i swoich rywali poznałem w wieczór, poprzedzający start. Losowanie nie było dla mnie łaskawe. Pięć nazwisk, odejmując mnie, w tym trzech mistrzów świata w tej specjalności. Wiedziałem już, że łatwo nie będzie
- przyznaje polski torowiec.
- W dniu startu pobudka o 5:45, śniadanie o 6-tej, wyjazd na tor - 7:30, rozpoczęcie rozgrzewki - 8:00, a start o 10:05. Standard - nic nowego. Tyle, że impreza inna i inny system kwalifikacji. Na Pucharach Świata startuje nas tylu, że z pierwszego biegu awansuje tylko zwycięzca, a na igrzyskach liczba startujących jest ograniczona tak, że z pierwszego biegu awansuje pierwsza "dwójka". I znów na PŚ z repasażu awansuje tylko najlepszy i jak to mówią kolarze - "drugi jest pierwszym przegranym". W keirinie te słowa wyjątkowo zyskują na sile. Na igrzyskach z repasaży awansuje aż trzech zawodników, więc niby powinno być łatwiej niż na pucharach…Ale to jest sport i różne rzeczy mogą się przydarzyć - wyjaśnia zasady eliminacji dwukrotny uczestnik igrzysk olimpijskich.
- Pierwszy bieg to popisowa jazda Holendra, którego nie darzę sympatią, ponieważ to on spowodował mój upadek w Kolumbii, ale przyznać mu muszę, że pojechał, jak na byłego mistrza świata przystało. Zostałem zamknięty i niewiele mogłem zrobić. Czekałem jeszcze na jakąś lukę, żeby na sam finisz wcisnąć rower, ale niestety nie tym razem. Do kolejnej rundy przeszło dwóch mistrzów globu z tej konkurencji - Niemiec Maxymilian Levy oraz Teun Mulder. Kolejny z takim tytułem - Australijczyk Shane Perkins był dopiero piąty - relacjonuje swoje zmagania w keirinie nasz reprezentant.
- W repasażu ponownie trafiłem na Perkinsa i mając na uwadze zdobyty przez niego dzień wcześniej brązowy medal w sprincie indywidualnym, podjąłem decyzję o pilnowaniu właśnie jego. Liczyłem, że to on jest najsilniejszy w tym biegu i będzie chciał kontrolować przebieg wyścigu, jadąc na początku grupy. Niestety podczas wyścigu dało się zauważyć, że odczuwa on trudy wcześniejszych startów i również liczy na krótki finisz. Musiałem więc ryzykować, jadąc dołem i prawie mi się ta sztuka udała. Przed sobą miałem jednak zawodnika z Japonii i Wenezuelczyka, którzy jechali bardzo blisko siebie. Tak blisko, że nie mogłem wepchnąć koła między nich, nie ryzykując upadku. Widziałem kontem oka, że Perkins jest za mną i liczyłem, że tak zostanie. W ostatniej chwili Australijczyk jednak przyśpieszył i zrównał się ze mną, nie patrząc i licząc się z tym, że mogę upaść, zaryzykowałem i wypchnąłem rower między dwóch jadących przede mną rywali. Jak się okazało - zrobiłem to zbyt późno i przegrałem swoją szanse o 1,9 cm. I tak zakończyły się dla mnie XXX igrzyska olimpijskie w Londynie - zakończył Kamil Kuczyński.
Maciej Mikołajczyk, SportoweFakty.pl