Upór i sportowe umiejętności zaprowadziły go na Igrzyska Paraolimpijskie, gdzie zdobył dwa medale. Te sukcesy, sportowy heros, dedykował nieżyjącemu tacie, któremu kiedyś obiecał "będą najlepszy". Z Rafałem Wilkiem, działającym jak izotoniczny napój, rozmawiam o żużlu, występach Londynie, traktowaniu niepełnosprawnych sportowców w Polsce i marzeniach. Rzeszowianin wyznacza cele, a potem dąży do ich realizacji. Po Igrzyskach Paraolimpijskich, "z marszu" wygrał we wrocławskim 30. Hasco-Leku Maratonie wśród w-skersów. Szacunek i duma.
Pierwsza część rozmowy z Rafałem Wilkiem
Nie zawiodłeś, choć jak widać w ramach przygotowań dostaliście… ciuchy reprezentacyjne.
- Tak te otrzymaliśmy. Choć ja - ze względu na zacnych sponsorów, najczęściej startuję w swoich, z ich logami.
Tych, którzy realnie wspierają, a nie "od święta". Potem pojawił się problem z przewozem sprzętu do Wielkiej Brytanii.
- Ja uważam, że można narzekać, ale spokojnie trzeba było to załatwić wcześniej. Przecież jest tyle firm transportowych, podobnie jak ciuchami, niepotrzebnie dostało się firmie 4F. Mamy Tico i też fajnie wyglądamy, choć w porównaniu z pełnosprawnymi sportowcami, nieco inaczej. Oby na następnej Olimpiadzie się zmieniło, żebyśmy wyglądali tak samo.
Ty jednak koncentrowałeś się na dobrym występie. Kiedy przyleciałeś do Londynu, czuło się to wielkie wydarzenie?
- Pewnie, całe miasto było przystrojone flagami państw uczestniczących w Igrzyskach. Ogromne wrażenie. Duże billboardy, a na nich ludzie na wózkach, o protezach. Nikt się nie wstydził ich pokazać. U nas są fajne blondynki i parę innych rzeczy, a tam ludzie, którzy przecież żyją wokół nas i nie ma się czego wstydzić. A samo wejście do wioski? Sprawdzanie, gorsze niż na lotnisku. Ale dla mnie to jeszcze bardziej potęgowało atmosferę Igrzysk. Wejście jak do Jurasic Park, wszystko pod napięciem.
Z kim dzieliłeś pokój?
- Z Arkiem Skrzypińskim.
A na torze rywalizowaliście...
- Tak jest. Jesteśmy kolegami, ale startujemy w tej samej klasie. Mam nadzieję, że taka sytuacja, bez obrażania się, pozostanie dalej.
"Kto gra grubo, wygrać musi", kiedy rozmawialiśmy przed Igrzyskami Paraolimpijskimi, mówiłeś, że jedziesz powalczyć o dwa złote medale.
- Nie chciałem być statystą, jedynie zaliczyć Olimpiady, ale zostawić ślad. Że taki ładny koloru żółtego, to fajnie (śmiech). Cieszę się, że udało się zapisać w annałach historii. Spełniło się marzenie i obietnica dana tacie.
Przyznam, że w związku ze sportem wzruszyłem się dwa, w sumie trzy razy. Kiedy grano Mazurka Dąbrowskiego Tomaszowi Gollobowi, gdy zostawał indywidualnym mistrzem świata, co mogłem zobaczyć w telewizji. I potem dwa razy, kiedy widziałam w Internecie moment wręczania tobie złotego medalu na Igrzyskach Paraolimijskich. Wtedy też wspaniały gest: "medal leci do nieba, do taty".
- Kiedyś mu obiecałem kiedy żegnałem się z nim po raz ostatni, że będę najlepszy. Wprawdzie gdzieś po drodze zdobyłem mistrzostwo Polski amatorów w kolarstwie, ale myślę, że tato zasługiwał na więcej. Bóg tak pokierował moim losem, że znalazłem się w Londynie. Zdobyłem tam dwa złota na Igrzyskach Paraolimpijskich. To przecież wyjątkowa impreza, najważniejsza dla każdego sportowca.
Królowa wszystkich sportowych imprez…
- Myślę, że tak. To nie są "tylko" mistrzostwa świata, czy Polski. Cały świat, raz na cztery lata patrzy w to jedno miejsce i staje się jedną wielką rodziną.
Londyn to zatem "spełniona obietnica"…
- Tak, mówi się, żeby "szanować swoje słowo". Uszanowałem zatem i spełniłem obietnice daną tacie.
Kiedy tak naprawdę poczułeś, że możesz wygrać, wcześniej umacniałeś się w światowej czołówce zdobywając Puchar Świata?
- Wierzyłem w to, co robię. Ale wtedy w Londynie wszystko zagrało. Niektórzy powątpiewali, że moja forma będzie ciągle tak wysoka. Udowodniłem, że można. Podczas "czasówki" walczyłem ze sobą. Miałem "klapki na oczach", po przekroczeniu mety jeszcze nie wierzyłem. Potem bardziej podczas dekoracji, ale też nie do końca. Dopiero kiedy się przespałem z medalem, wiedziałem, że ze mną śpi - zdałem sobie sprawę, co zdobyłem.
A podczas startu wspólnego, analizowałeś przed nim kiedy przypuścić atak?
- Tak, ale zrobiłem to w zupełnie innym miejscu i czasie. Najpierw jechaliśmy we trzech, sprawdzałem czy mogę, byłem szybszy i wiedziałem, że muszę spróbować. Miałem wrażenie, że kontrolowałem przebieg, jak zachowują się rywale. Przez 3-4 okrążenia jechaliśmy razem potem przypuściłem atak i wygrałem.
Przyszedł czas na drugi Mazurek Dąbrowskiego, co się wtedy czuje?
- Wszystkim się wydaje, że są twardzi. Ale hymnu nie gra się na dyskotekach codziennie. Tylko właśnie wtedy, w wyjątkowym momencie, z twojego powodu. Gdybym miał sprawne nogi, chyba by się pode mną ugięły. Bardzo się wzruszyłem. Dobrze, że siedziałem. Dreszcze, to było szczególne uczucie.
Gryzłeś już medale, sprawdzałeś ich oryginalność?
- Tak, pomyślałem, że jak będą oryginalne będę miał na zęby, na starość (śmiech).
Powrót do Polski wyglądał już znacznie lepiej niż nominacje i wylot do Londynu?
- Generalnie nikt nas nie żegnał, mieliśmy nominacje w swoim gronie. Z Ministerstwa nikt nie raczył przyjść - może nas nie doceniali. A potem zaskoczenie. Nie przynieśliśmy chyba wstydu, czy mniej radości kibicom od pełnosprawnych olimpijczyków. Nie spodziewaliśmy się tylu kibiców na lotnisku, czy późniejszych wizyt u prezydenta i premiera. Reprezentowaliśmy nie tylko TKKK "Kukułka", ale nasz kraj - Polskę. Hymn grany nam, nie jest krótszy, kulawy, tylko taki sam i wart jest docenienia. Po powrocie obiecane zostało dużo i oby się spełniło. Ja w to wierzę. Choć zawsze się dużo obiecuje, a niekoniecznie spełnia. Jestem jednak optymistą. Uważam, że skoro dajesz słowo, to potem go dotrzymaj. Będę wymagał. Dla mnie mój medal jest wart tyle samo, co złoto sportowców sprzed miesiąca. A jeśli dla kogoś dwa razy mniej, to jego problem. Ponoć ma to się wyrównać, a jak będzie zobaczymy. Ja startowałem na pewno nie dla kasy, ale uważam, że - jeśli ona jest - powinna być równa dla wszystkich.
Pewien słaby polityk, bez pomysłu na obecną rzeczywistość mówił, że w Igrzyska Olimpijskie to słabe wydarzenie i nie powinno się ich pokazywać w telewizji. Szkoda języka na wymienianie jego imienia i nazwiska, ale co o tym sądzisz?
- Jeśli te Igrzyska Paraolimpijskie to paranoja, jak mówi, to zaproponowałem wspólny trening. Jeśli przez 5-10 kilometrów dotrzyma mi kroku to też uznam, że to nie jest sport i zaprzestanę tego robić. Zapraszam serdecznie.
To najlepsza odpowiedź, jaką słyszałem i nie ma co dłużej poświęcać mu czasu - promując absurdalne i głupie poglądy.
- Szkoda pozytywnej energii.
Czy ta dyskusja, która się toczy i wasze sukcesy są w stanie zmienić polską rzeczywistość i postrzeganie osób niepełnosprawnych?
- Myślę i mam nadzieję, że tak. Może już nikt nie będzie mówił, że jesteśmy nieestetyczni, a i telewizja będzie pokazywała naszą rywalizację. W hotelu w Londynie miałem 14 kanałów i na każdym leciała transmisja z innej dyscypliny paraolimpijskiej. Ludzie traktowali nas jako sportowców, a nie ludzi o gorszym wyglądzie. Co ósmy Polak jest jakoś niepełnosprawny. Nie potrzebujemy współczucia, tylko normalnego traktowania.
A propos estetyki, mi wrodzony narcyzm nie pozwala zauważyć jakichś braków i niedostatków.
- Mi też. Nie mam z tym problemów. Ostatnio w radiu powiedziałem, że jestem przystojny, ale pani w radiu uświadomiła mnie, że i tak tego nikt w stacji nie zobaczy, i zaczęliśmy się śmiać.
Od Londynu twój telefon dzwoni nieustannie…
- Jakoś zniosę tę sławę (śmiech). Na poważnie: oby to się przełożyło na rzeczywistość i dobre traktowanie naszych osiągnięć. Te spotkania z panią minister sportu...
... siedziałeś po jej lewej stronie...
- ... a pani minister po mojej prawicy (śmiech).
Dzisiaj (15.09.2012) rozmawiamy we Wrocławiu, przed twoim startem w 30. Hasco-Lek Maratonie, potem kolejne plany startowe...
- Najpierw Rzeszów, do domu w końcu po 6 tygodniach, ale w czwartek już wyjazd do Krakowa, chcę się zmierzyć z dystansem 240 kilometrów…
… może pani pielęgniarka w szpitalu miała rację, że coś z "głową nie tak"?
- Pewnie masz rację (śmiech). Ale ja nakręcam rower, on mnie i żyjemy w symbiozie. Całkiem niezłe wyniki to przynosi. Też wtedy się resetuję, bez wózka.
Czyli Kraków, a po nim?
- 29 września Praga - Puchar Europy, dalej maraton w Berlinie. A później muszę coś wykombinować bo bym miał za długi okres roztrenowania. Może USA i maraton w Nowym Jorku. Może jakoś przyjmą złotego medalistę.
A zimą białe szaleństwo na monoski…
- Rzeczywiście. Ten sezon był trochę kruchy jeśli chodzi o zjazdy. Dzieci zostawiły moją kulonartkę przy samochodzie i było po jeździe. Ale może i dobrze bo mógłbym zboczyć z trasy, odnieść kontuzję dłoni, a te były mi potrzebne do złota w Londynie. Na pewno jednak z dziećmi pojadę na tydzień poszusować w tym roku. Zastanawiam się jednak, czy nie wziąć roweru ze sobą, żeby za dużo nie stracić (śmiech).
Relaks, relaksem, ale wiem, że w głowie kołacze się start w zimowych Igrzyska Paraolimpijskich - za dwa lata w Soczi.
- Sprawa została trochę wyolbrzymiona. Powiedziałem, że pojeżdżę, ale jako uzupełnienie treningu do handybike’a. Spróbuję się w jakichś zawodach, jak zaskoczy to dlaczego nie. Są przypadki osób, które osiągają fajne rezultaty i na letnich, i na zimowych Igrzyskach. Spróbować można, do czego zachęca mnie doktor Gawroński.
Po Igrzyskach Paraolimpijskich masz jeszcze sportowe marzenia?
- Pewnie, za rok chcę pojechać na Alaskę. Tour de France tylko, że dla handy-biker’ów, sześć etapów. Chcę się zmierzyć z tym wzywaniem. Na pewno też nie odpuszczę mistrzostw świat. Trzeba się dalej ścigać.
A dzieci idą śladem taty?
- Próbują: dziewczyny akrobatykę, Hubert różnych sportów. Najbardziej mi zależy, żeby były szczęśliwe. Cieszyć się życiem, mam wrażenie, że mi to wychodzi całkiem nieźle. Pewnie gdybym był dalej żużlowcem nigdy bym nie miał złotego medalu z Igrzysk Paraolimpijskich. Z każdej sytuacji można wyciągnąć pozytywne doświadczenie i patrzeć w przyszłość optymistycznie – ciesząc się życiem.
Myślę, że paru ludzi mogłoby się twoim optymizmem zarazić. Dzięki za to i piękne słowa.
- Dzięki pozdrawiam wszystkich.
Bartłomiej "Skrzynia" Skrzyński - http://skrzynski.info.pl/ autor wywiadu jest wrocławskim dziennikarzem, aktywistą, społecznikiem, w-skersem. Pełni też funkcję rzecznika miasta Wrocławia ds. Osób Niepełnosprawnych. Sam też z powodu choroby - zaniku mięśni - porusza się na wózku inwalidzkim. Nie przeszkadza mu to jednak w pełnej realizacji. Jest absolwentem Dziennikarstwa i Komunikacji Społecznej Uniwersytetu Wrocławskiego. Wymyślił i napisał scenariusz programu "W-skersi", nazwy jego autorstwa, która w 2003 roku weszła do języka polskiego. Jest laureatem nagród m.in. Państwowego Funduszu Rehabilitacyjnego, warszawskiego Stowarzyszenia Przyjaciół Integracji w konkursie dziennikarskim "Oczy otwarte", w którym otrzymał Grand Prix, a także oddziału dolnośląskiego Polskiego Związku Motorowego. Uwielbia sporty ekstremalne i podróże. Za sobą ma już skok na bungee, lot szybowcem i paralotnią, a także... dach mediolańskiej katedry.