Kawulski dał się poznać szerszej publiczności dzięki takim obrazom jak "Underdog", "Jak zostałem gangsterem" czy "Jak pokochałam gangstera". W styczniu na ekranach kin pojawi się jego adaptacja "Akademii Pana Kleksa". Jak to się stało, że wieloletni promotor MMA i współwłaściciel KSW odnalazł nową drogę życia?
Artur Mazur, WP SportoweFakty: Gdyby ktoś mi powiedział 10 lat temu, że współwłaściciel KSW, za chwilę pokaże nam nowego Kleksa, powiedziałbym, że to mezalians albo zwykła bajka. Jak się narodził nowy Maciej Kawulski?
Maciej Kawulski, reżyser: Ludzie uwielbiają nadawać role, a przez to klasyfikować, niestety nie tylko siebie, ale również wszystko, co ich otacza. Ten mechanizm bardzo ogranicza. Najpierw ich, bo trudno wyobrazić sobie kogoś, kto określa siebie jako humanistę, a potem trafia na linię życia, na której jest wybitnym umysłem ścisłym.
Następnie ogranicza ich sposób postrzegania, bo nadając z góry funkcje i znaczenie wszystkiemu, co cię otacza, przestajesz widzieć prawdę, a zaczynasz jedynie patrzeć w lustro odbijające ciebie samego, a za tym wszystkie twoje przekonania i programy, które ciągniesz za sobą przez całe życie. W lustrze nic nowego poza samym sobą nie zobaczysz. Nigdy nie czułem się jednoznaczny i nie uważałem się za kogoś, kto powinien się rozwijać wertykalnie. Rozwój horyzontalny jest dużo przyjemniejszy, podobnie jak pozycje.
Zawsze wolałem ruszać w nieznane, niż chodzić po własnych śladach. MMA zabrało mnie na tak długo, bo to wiecznie niezbadana przestrzeń i ocean możliwości. Film jednak drapie mnie za uchem od kompletnie innej strony. Tej, po której znajduje się nie tylko adrenalina, ale i refleksja. Może się po prostu starzeję. Nie czuję, że niedawno narodził się ktoś nowy z powodu ostatniego filmu. Czuje natomiast, że każdego dnia wstaje trochę inny, "nowy", dzięki czemu całe moje życie to wieczny połóg. Kleks to jednak nienajlepsza akuszerka.
Zmuszasz mnie do użycia innego dawnego słowa, które przylgnęło do promotorów MMA. Kiedy poczułeś, że rola włodarza cię ogranicza?
Nienawidzę tego słowa. Nigdy się nim nie czułem, ale rozumiem, o co pytasz. Znów wracamy do ról i nadawanym im przy tym tytułom. Z jakiegoś względu ludzi, którzy rozwijają ten sport w naszym kraju nazywa się włodarzami, a ludzi, którzy robią filmy reżyserami.
Ja zawsze lubiłem pracę z ludźmi i rozumiałem, że wszystko, co duże i znaczące robi więcej niż jedna osoba, że rzeczy, które koncentrują uwagę wielu, wymagają zaangażowania także wielu, że prawdziwe sukcesy to zawsze dzieło kolektywne. Kiedyś spytałem znajomego muzyka o rolę dyrygenta. "Przecież w takiej orkiestrze każdy wie, co grać" - powiedziałem. On wtedy uświadomił mnie, że bez tego Harry'ego Pottera machającego różdżką na lewo i prawo, orkiestra brzmiałaby tak, jak wtedy, kiedy instrumenty dopiero się stroją, bez względu na to, jak dobrzy są muzycy. Lubię tę metaforę. Wybieram i pracuję zawsze z najlepszymi, ale wiem, że moja energia jest im potrzebna. Macham wiec pałeczką najlepiej, jak potrafię. I choć czasem sam nie od razu słyszę muzykę, wiem jednak, że razem ulepimy coś, co zrobi na ludziach wrażenie. Lubię, gdy to, co gramy, robi wrażenie.
Nie wstydzę się też powiedzieć, że podnieca mnie widownia za plecami. W pewnym momencie mojej przygody z KSW zrozumiałem, że ludzie już nie potrzebują mojej inwencji, że tam naprawdę chodzi o walkę, a nie o to jak zostanie ona podana, że w tej orkiestrze muzycy są ważniejsi niż dyrygent. Poczułem wtedy pustkę i zacząłem szukać siebie dalej. Nasze gale były i będą widowiskiem, ale nie mogą zabierać uwagi od najważniejszego, od melodii, od walki.
Czy to w jakimś stopniu odbierało ci radość z pracy?
Mogłem zostać i frustrować się, że ludzie głośniej biją brawa po nokautach niż na otwarciach i wyjściach zawodników. Mogłem też uznać, że to dziecko jest już dorosłe i zająć się wychowaniem nowego. Wybrałem drugą drogę, ale wiem, że pozostanę w świetnych relacjach z moją rodziną, bo tak właśnie traktuje całą branżę i każdego w niej z osobna.
Jeśli człowiek stoi przed lustrem i szuka kogoś nowego, to dlatego, że albo jest ciekawy świata, albo jego obecna rola go jakoś uwiera, albo jedno i drugie. MMA to specyficzny świat. Wiem, że KSW to twoja rodzina. Ale czy ten świat nie stał się dla ciebie za mały, może nawet trochę obcy?
Mówiłem już publicznie, że to, co mogłem dać najlepszego MMA i co ta cudowna dyscyplina mogła dać mi, już się wydarzyło. Kocham ten sport i cały chaos, który go wyraża. Darzę zawodników wchodzących do klatki szacunkiem, jakim trudno jest mi obdarzyć kogoś uprawiającego inną dyscyplinę. Myślę, że każdy kto kiedykolwiek odważył się wejść do klatki, musiał przezwyciężyć po stokroć więcej niż sportowcy wychodzący na wszelkie inne boiska.
Wiem to dobrze, bo sam kiedyś do niej wyszedłem, a potem przez 20 lat patrzyłem z bliska na tych, którzy tam zmierzali. Świat MMA nigdy nie będzie za mały dla wojowników, ale ja już dawno przestałem wojować ze światem. Chyba nie można wymarzyć sobie lepszego momentu, aby usunąć się w cień. Czas pozwolić mówić innym w imieniu moim, federacji KSW i całego polskiego, prawdziwego MMA. To, co stworzyliśmy jest wieczne, tak jak wieczne są wyjątkowe walki, wielcy wojownicy oraz momenty, kiedy tłum wstrzymuje oddech. Zawsze będę kochał deski tego okrągłego teatru, jego aktorów, widownię, osoby pracujące w cieniu a nawet cenzora z 10 rzędu. Na szczęście dla wszystkich wymienionych jak i tych, o których zapomniałem, repertuar tu nigdy nie ulegnie zmianie. Nigdy nie stanie się on narzędziem politycznym ani elementem związkowych rozgrywek. Nawet gdy pierwszy dzwonek zleje się ostatnim gongiem, tutaj zawsze pot zmyje obłudę, a krew - tchórzostwo.
Mogę z tego miejsca jedynie jeszcze przeprosić tych, którzy polegli, stojąc przypadkiem na drodze do rozwoju naszej idei. Wybaczcie, ale jadąc na szczyt, nie można się irytować, że jest ciągle pod górę. Nie możesz też zwolnić na tyle, aby trud wzniesienia przekroczył tempo procesu. Pewnie zostaliście potraktowani zbyt surowo, ale ta podróż to dla nas rzecz święta.
Dzisiaj patrzę na jutro z nadzieją i spokojem, bo wczoraj zrobiliśmy wszystko, co należy, aby pojutrze było tylko formalnym zaznaczeniem dalszej drogi, a nie walką o egzystencję. Zawsze będę fanem MMA i częścią KSW, ale dziś chcę, aby lepsi ode mnie rozwijali samodzielnie skrzydła, wpuszczając świeże powietrze w zwietrzałe pióra tego ogromnego mechanizmu. Żeby było jasne - nie żegnam się. Oddalam się tylko na pozycje, z której znacznie lepiej widać.
Ale znikasz. Udzielasz coraz mniej wywiadów w tym temacie, na gale wpadasz jak po ogień. Mało kto wie, że zwolniłeś nawet własne biuro, a ten fakt odbieram jak namaszczenie następcy. Czy ten pociąg odjechał na zawsze?
Nigdy nie mówię nigdy i wiem dobrze, że nic też nie jest na zawsze. Na razie jednak ta ludowa mądrość opisuje bardziej okoliczności mojego usunięcia się w cień, niż mojego ewentualnego powrotu do strefy zero. Wojsław Rysiewski lepiej urządził moje biuro niż ja sam. W ogóle Wojsław lepiej za tym biurkiem wygląda. Ale musi uważać, bo to wyjątkowe biurko z wielkimi tradycjami, a gdyby ściany samego pomieszczenia umiały mówić, to… a zresztą.
Świat się zmienia, muzyka, ludzie, nawet "dragi ". Trudno byłoby wyjść z założenia, że MMA jest wolne i nie podlega temu odwiecznemu procesowi. Obecny skład KSW to ludzie jutra. Nie sądzę, aby moja firma zechciała zaczekać na oddającego się życiowej refleksji szefa. Jeśli kiedyś znów poczuję krew, to na pewno i ty i oni to zauważycie.
Czy jakikolwiek wpływ na twoją decyzję miał trend obecny w polskich sportach walki? To prawda, że KSW poniżej pewnego poziomu nie schodzi. Ale dziś zaczyna królować patologia, bylejakość, inaczej rozumiany freak.
Po latach znów staje się tylko i aż fanem tej dyscypliny. Jako fan mogę powiedzieć tyle: to nie dla mnie. Jako promotor muszę pogratulować innym, którym bez wątpienia udało się dziś to, co nam udało się wiele lat temu - zdobyć uwagę tłumu, a to wcale nie takie proste zadanie.
Nie można wstydzić się tego, co ludzie chcą oglądać. Istotą show-biznesu jest wytropienie tej przestrzeni, a następnie zmonetyzowanie jej. Trudno z tej perspektywy mieć do młodszych kolegów jakieś zastrzeżenia. Wiesz dobrze, że uwielbiałem przez lata w takich sytuacjach cytować poezję Adama Asnyka. Pozwól mi więc godnie uczynić to po raz ostatni. Otóż ten, zbyt często moralizujący, poeta polecał "rozważyć pewną okoliczność: tacy poeci jaka jest publiczność". A wracając do sedna: nie, rodząca się bylejakość w tej pięknej dyscyplinie w żaden sposób nie wpłynęła na moje wybory. Dziś wybieram wolność. Niech każdy konsumuje ją tak, jak lubi.
Nawet jeśli ta wolność przekracza granice dobrego smaku?
Wolność od zawsze przekraczała wszystkie granice, inaczej nie uosabiałaby swojej definicji. Taka wolność, co sięga po nią każdy od zawsze, to już norma. Wolność nie zawsze bywa najlepszym rozwiązaniem od strony estetycznej, ale nikt jeszcze nie wymyślił lepszego kierunku w rozwoju świadomości. Obawiam się, że pewne wynaturzenia w show-biznesie to najmniejsza cena, jaką przyjdzie nam płacić za wolny wybór pozostawiony ludziom. Nie chce wyjść na przesadnego agnostyka, ale chyba nie nam, starym lisom, oceniać przy czym chce się bawić młoda krew. Całkiem niedawno kilku jeszcze starszych lisów próbowało narzucić swój model wolności ludziom w naszym kraju i dostali boleśnie po łapach.
Pamiętam jak mój tato przekonywał mnie swego czasu, że manualna skrzynia biegów jest lepsza od automatycznej, "bo sam decydujesz, kiedy chcesz zmienić bieg, szczególnie kiedy jedziesz pod górkę". Dziś nikt już z jego teorią nawet nie dyskutuje. Warto więc pamiętać, że my też kiedyś skręcaliśmy z ubitej dawno drogi, rozszerzając przy tym pole świadomości i popychaliśmy paradoksalnie wtedy świat do przodu. Robiliśmy to i wciąż robimy czasem z górki a czasem pod górkę. I tu akurat teoria taty by się sprawdziła, bo lepiej pozwolić nowym pokoleniom manualnie sterować swoimi wyborami, niż proponować im automatyczne rozwiązania, do których przywykliśmy sami. Jeśli zaś pytasz mnie o moralną stronę, to powiem tak: moralność jest jak prostytutka, jak bardzo byś w nią nie uwierzył, prędzej czy później wystawi ci rachunek. My płaciliśmy rachunek za siebie, a teraz pozwólmy młodym zapłacić własny.
Był "Underdog", "Jak zostałem gangsterem", "Jak pokochałam gangstera", ale Kleks to inne kino, inna bajka. Domyślam się, że wybór jest podyktowany wolnością właśnie. Czym jeszcze?
Tym, że po raz pierwszy od kiedy stworzyłem cokolwiek, co nadawało się by komuś pokazać, stanęła naprzeciw mnie szansa, by zrobić coś, co będę mógł pokazać swojemu synowi. Ten film to bajka, a ta to przecież tylko łagodna forma, a nie jakiś wielki kompromis jakościowy. Zresztą wszystko w koło, jak by się dobrze przyjrzeć, to bajka. To jest nadal mój styl, mój świat i moja historia. Do tytułów, które już wymieniłeś, należy jeszcze dodać show, dzięki któremu się znamy i przyjaźnimy od kilkunastu lat. I już rysuje się kontur patologii wychowawczej. Kleks to moje odkupienie.
Czy wiesz, jak trudno jest odstawić siebie na bok w procesie twórczym? Bez takiej twórczej separacji nie mógł bym zrobić filmu dla dzieci. Wszystko, czego dotknęła moja ręka przez ostatnich 25 lat, miało na sobie albo ślad krwi, albo jęk bólu i trzask złamanych kości, albo przynajmniej echo dziesiątek przekleństw, zapach fajek, wódki i gorzki posmak kokainy, a w najlepszym wypadku niecenzuralne, seksualne obrazy lub dźwięk przeładowywanej broni. Kleks jest jak rzeka, która przemywa z grzechu moją twórczość.
Tu mogę rzucić tezę: bez KSW i MMA, nie byłoby reżysera Macieja Kawulskiego.
KSW nie tylko stworzyło mnie takim, jakim jestem, ale zwyczajnie nauczyło mnie też pracy z kamerą i obrazem jako takim, było przy mnie, a ja przy nim kawał czasu. Ten czas był dla mnie niezwykle ważny. Jeśli założyć, że jesteś sumą błędów, które popełniłeś, to miałem zaszczyt te najważniejsze popełnić, trzymając głowę na kolanach federacji. Nie można jednak zapomnieć, że też oddałem jej jeden z najlepszych okresów w moim życiu - okres buntu. Nie wiem, czy bez niego można byłoby w tamtych czasach tworzyć coś tak surrealistycznego.
Dzięki KSW miałem zaszczyt towarzyszyć w karierach najwybitniejszych wojowników, tworzyć nowe media, werbować ludzi o niesprecyzowanych jeszcze wtedy talentach, obserwować jak za sprawą twojej pracy w całej Polsce tworzy się dziesiątki a potem setki ośrodków treningowych, zainicjować w sportach walki pojawienie się profesjonalnych managementów, zwyczajnie budować całą nową kategorie bez precedensu w tej części świata. Trudno z takiego poligonu nie wynieść zestawu cech, które w warunkach militarnych, uczynią cię komandosem jednostek wybitnie specjalnych.
Przez te 20 lat jednak udało nam się stworzyć coś o wiele ważniejszego niż markę i wszystko, co do tej pory wymieniłem. KSW stworzyło nowego fana sportu i nową formę sportowej konsumpcji. To nie lokalny kibic zmierzający za swoją drużyną bez względu na jej osiągnięcia, skazany na nią przez swoje miejsce urodzenia, lecz świadomy, podążający za swoim idolem w zamian za jego osiągnięcia. Myślę, że na taką skalę udało nam się to jako pierwszym. Ten właśnie fakt dał także i mi coś wyjątkowego, coś ważniejszego niż wszystko, o czym napisałem. To coś, to wdzięczność, no i duma, ale nie taka, która każe ci bić, bo cierpi twoja godność, tylko taka, która nie pozwala zapomnieć o wdzięczności.
Pomimo tego bagażu doświadczeń, podczas spotkania z Tomaszem Kotem i Piotrem Fronczewskim powiedziałeś: jeśli ktoś z tej trójki ma to spi...ć, to jestem to ja. Co czułeś, rozpoczynając pracę z żywymi legendami polskiego kina i teatru?
Powiedziałem to, słuchając ich wspólnego wywiadu na długo przed zdjęciami, bo dotarło do mnie, jak wielcy to ludzie i jak trudne zadanie przede mną stoi. Pewnie było w tym trochę kokieterii, bo tak naprawdę mocno w siebie wierzę. Dziś już wiem, że zrobiliśmy coś wyjątkowego dla dzieci. Chciałbym trafić w dzieciństwie na taki film jak nasz. To obraz, który daje dzieciom coś najważniejszego - wiarę w siebie samych. Dzieła, które kładziono nam przed laty na biurkach, były pełne mądrości i przestrogi, mówiły nam czego należy się bać, na co uważać i czego nie dotykać.
Nikt nie mówił nam wtedy jeszcze, że sami kreujemy swoją przyszłość i że mamy przy sobie wszystko, co niezbędne żeby żyć tak, jak tylko chcemy. Nikt nie wspominał, że jesteśmy sumą wewnętrznych decyzji, które podejmujemy i że wszystko zależy tylko od nich, nawet szczęście. Nikt wyraźnie nie dał nam do zrozumienia, że możemy osiągnąć wszystko, bez względu na to skąd pochodzimy, gdzie się znajdujemy i co dostaliśmy do tej pory. Kleks, jak powiedział mój przyjaciel Waldek Kasta, to film o tym, że warto marzyć. W momencie, kiedy pojawia się nadzieja, pojawia się też grunt pod nogami tak niezbędny do tego, aby móc zacząć przebierać nimi w stronę celu.
Mocno wierzę, że dzieci już dziś muszą przyswoić fakt, że tylko od nich zależy, kim będą i jak będzie wyglądało ich życie. Wtedy marzenia pokryją delikatnym pyłem wymówki i będzie można zaczną budować swoją własną przyszłość. To historia o odpowiedzialności i wielkiej mocy, która się za nią kryje. Praca z legendami polskiej sceny była zaszczytem, ale jeszcze ważniejszy był dla mnie przywilej patrzenia na dzieci, które swoim talentem pokazały mi i wszystkim, którzy mieli przyjemność ten przywilej ze mną dzielić, że są gotowe decydować o tym, jak chcą żyć, choć z pewnością nienachalna ręka opiekuna da im otuchę i możliwość odbicia się od czegoś większego niż one same.
Wszystko zaczyna się od marzeń, pytanie tylko "co wybierzesz, Ado". Czy Kleks ma być rozliczeniem z modelem wychowania, w którym dorastało nasze pokolenie? A może wskazówką, że inaczej też można?
Nasi rodzice robili wszystko najlepiej, jak tylko potrafili. Nie ma czego rozliczać. Dziś jednak wiemy więcej o nas samych. Możemy więc te wiedzę przekazać następnym pokoleniom. Kiedy mówię o marzeniach, nie mam na myśli tylko tego, czego pragniemy, ale też przede wszystkim tego, co pozwolimy sobie mieć i przeżyć. Kleks nie jest iluzjonistą, który robi coś za dzieci. Jest pedagogiem, który, stojąc lekko z tyłu, daje wiarę w możliwie najlepsze zakończenie tego, co zaczął za nas świat.
Jak bardzo Kleks w reżyserii Macieja Kawulskiego różni się od pierwowzoru? Powtórzę się: czy to inna bajka?
Zależy, co masz na myśli, mówiąc o pierwowzorze. Ostatni film sprzed 40 lat to dla nas zamknięty rozdział, który po latach, naszym zdaniem, stracił już nieco swoje walory, co nie oznacza, że należy go nie dostrzegać lub się zwyczajnie od niego nie odbić. Jeśli zaś chodzi o Brzechwę, to tu sytuacja wygląda zgoła inaczej. Bardzo szybko zrozumieliśmy, że to dzieło nie traci po latach i nie gubi zaklętej w sobie jakości. Brzechwa miał niesłychanego nosa do tego, co dzieci pociąga i przyciąga. Inspirowaliśmy się więc tym arcydziełem literatury, tworząc jednak samodzielnie, bez kompleksów, pewną koedukacyjną przystań i zupełnie nową historię, która naszym zdaniem zawiera w sobie wszystko to, bez czego ciężko byłoby wyobrazić sobie Akademię oraz dziesiątki nowych elementów. Bez względu jednak na świeże i odważne podejście zdaję sobie doskonale sprawę, że ewentualny sukces, będzie sukcesem Brzechwy, porażka natomiast, której się nie spodziewam, będzie porażką Kawulskiego. Muszę ci jednak nieśmiało wyznać, że podoba mi się ten flirt z wieszczem.
Zapewne zdajesz sobie sprawę, że bardzo wysoko zawiesiłeś poprzeczkę. To już pokazał trailer.
Z poprzeczkami już tak jest, że jak zaczepisz za wysoko, to skaczesz na miękkich nogach, a jak zbyt nisko, to nikomu się nie chce oglądać, jak skaczesz. Podobno nie warto budować zbyt dużych oczekiwań, bo potem zamiast świetnej "szeptanki " typu "wow, nie spodziewałem się, że to będzie aż tak dobre", dostajesz coś w stylu "no fajne ale myślałem, że będzie lepsze". Ktoś, kto nie zna przebiegu emocjonalnego twojej drogi do kina od pierwszej informacji o filmie, aż do decyzji o zakupie biletu, nie będzie umiał oddzielić faktów od zanurzonych w kontekście oczekiwań.
Chciałem jednak wszystkim szanownym czytelnikom oraz tobie, Arturze, przypomnieć, że właśnie po 40 latach ekranizujemy "Akademię Pana Kleksa" i żaden trailer, ani żadna piosenka promocyjna nie zbuduje oczekiwać większych niż te, które drzemią od lat uśpione w samym tytule. Każdy z nas chciał przenieść się choć na chwilę do "Akademii" i każdy chce się dowiedzieć, jaki będzie nowy pan Kleks, bez względu na wiek. Pozostało mi więc już tylko odrzucić teorie o budowaniu zbyt dużych oczekiwań i głosić najlepiej, jak potrafię, dobrą nowinę o tym, że niebawem marzenia wszystkich się spełnią i będą mogli znów bawić się własną wyobraźnią.
Sam trailer to tylko kilka ujęć z filmu ułożonych do wybranej muzyki z tegoż samego. No tak wygląda ten świat. Pracowaliśmy nad tym trzy lata. Przecież nie będę pogarszał tych ujęć, żeby "przypadkiem nie przepalić ". Zresztą, żeby być z tobą szczerym, to trailer albo raczej zwiastun, powstał rok temu i nie bardzo mieliśmy, co pokazać, bo nic jeszcze nie było gotowe, więc nie pokazaliśmy właściwie nic.
Pomimo tego stałeś się jego zakładnikiem. Słyszę wiele głosów, które liczą, że film będzie tak dobry jak zwiastun, że po prostu tego nie spieprzysz.
Ci ludzie i odcisk ich dłoni na moim karku, to część mojej pracy. Boję się jednak trochę o dzieci. Kiedy robisz przez całe swoje życie rzeczy, o których ludzie szepczą na przystankach, to jesteś przyzwyczajony do takich nieprzemyślanych rozkazów dobiegających z tłumu. Dzieci jednak nie wiedzą do końca, co mają zrobić z informacją od rodziców, że udają się właśnie na film, który ma także wyjątkowe miejsce od lat i w ich sercu. Jakkolwiek zwyczajnie to brzmi, to jednak zawarta jest tam pewna przestroga i ciężar. Coś w stylu: "uważaj, to nie przelewki albo jakaś bajeczka. To kawał historii i dzieciństwo mamy i taty". Gówno prawda! Rzecz w tym, że to jest właśnie bajka. Nawet jeśli piękna i niezwykła, to nadal tylko bajka, a bajka ma bajać, bawić, a nie kłaść na głowie kamień taki, co leży na beczce od kiszonej kapusty. To opowieść o wyobraźni, a nie żaden ważny kawałek historii naszego kraju.
Powtórzę więc po raz setny już chyba mój przekaz: towarzyszcie proszę subtelnie dzieciom w drodze do kina, a nie prowadźcie ich za rękę z poczuciem wielkiej misji, bo w innym przypadku pozbawicie ich tego, po co ten obraz powstał - zabawy. My już mieliśmy swojego Kleksa, pozwólmy dzieciom na odrobinę własnego.
Co po "Akademii Pana Kleksa"?
Kleks to trylogia, a my nakręciliśmy dopiero dwie części. Ale już zdecydowałem, że wracam do kina dla dorosłych, tyle że bogatszy o pewne niezwykłe doświadczenie, które polecam każdemu. Otóż odnalazłem w sobie znowu dziecko, chłopca który stęsknił się za mną, który wciąż we mnie jest i z którym mieliśmy sobie wiele do wyjaśnienia. Znalazłem odwagę, żeby popatrzeć mu w oczy i powiedzieć mu, że już nie musi się bać, że nie zniknie, że zawsze będzie częścią mnie.
Dzięki "Akademii Pana Kleksa" dostałem taką szansę, skorzystałem z niej i dziś czuje się pełny. Jakby coś zahamowało we mnie postępujące od lat pęknięcie. Dzięki temu maluchowi sam też przestałem się bać. Zrozumiałem, że mam prawo popełniać błędy tak samo, jak on miał takie prawo kiedyś. Przez ponad 40 lat wydawało mi się, że świadczą one o mojej słabości i odbierają mi prawo do równej z innymi egzystencji. Swoim perfekcjonizmem chciałem zasłużyć sobie na swoje miejsce na tym świecie.
Dziś wiem, że moje błędy są jak blizny po nieustannym rozwoju, że świadczą o mojej sile. Jak sam widzisz, z takim przesłaniem o wiele wyraźniej dostrzegasz schowany za dziesiątkami leków i przykryty moralną kołdrą, pod którą nikt nie może zajrzeć, świat dorosłych. Jest jeszcze wiele pięknych historii do opowiedzenia. Niedługo podzielę się z wami jedną z nich. Trochę trywialną z pozoru, bo o człowieku, który chciał w życiu tylko jednego - spokoju. Kilka osób jednak nie pozwalało mu na to. Zdenerwował się więc i postanowił wziąć sprawy w swoje ręce. As simple as that [to takie proste].
Rozmawiał Artur Mazur, WP SportoweFakty