O tym, że zawód trenera piłkarskiego jest niewdzięczny wie każdy, kto choć trochę interesuje się futbolem. Zawsze gdy drużynie nie idzie, gra poniżej oczekiwań lub nie pokazuje pełni swojego potencjału winien jest trener, który odpowiada za wyniki. Jest to wybitnie niesprawiedliwe, a widoczne to jest szczególnie w Polsce. Jaka jest polska piłka – każdy widzi. Każdy też zna sto tysięcy recept na jej uzdrowienie. Nikt jednak nie jest w stanie sprawić by ta stała się lepsza i wreszcie liczyła się w Europie.
Szaman z Trynidadu i Tobago
Kiedy w 2006 roku, po przegranych przez Polskę w tradycyjnym, fatalnym stylu Mistrzostwach Świata w Niemczech w Polskim Związku Piłki Nożnej zawrzało. Nie udało się w Korei i Japonii, gdzie selekcjoner Jerzy Engel zabrał sprawdzonych w eliminacjach zawodników i po czterech latach sytuacja się powtórzyła, choć z pewnością na wielu zawodników nominacja do kadry na Mundial w Niemczech spadła jak grom z jasnego nieba. Działacze z Miodowej doszli wreszcie do wniosku, że polscy trenerzy są po prostu słabi i sięgnęli po zagranicznego szkoleniowca. Wybór padł na Leo Beenhakkera, który w niemieckich mistrzostwach prowadził reprezentację Trynidadu i Tobago.
Drużyna z Ameryki Południowej pod okiem Don Leo co prawda mistrzostw nie zawojowała, ale stać ją było na urwanie punktu faworyzowanej Szwecji. Wraz z przyjściem Holendra do Polski wiele się w polskim futbolu zmieniło. W pierwszym meczu eliminacji do Euro 2008 Beenhakker sprawdził zawodników uznawanych za czołowych w kraju nad Wisłą przez swojego poprzednika Pawła Janasa i przekonał się, że nie czeka go łatwe zadanie. Porażka z Finlandią 1:3 sprawiła, że z reprezentacją pożegnało się wielu doświadczonych zawodników. Ostatni mecz w kadrze rozegrali m.in. Jerzy Dudek, Mirosław Szymkowiak i Tomasz Frankowski, a holenderski szkoleniowiec postawił na zawodników wyróżniających się w polskiej ekstraklasie.
Nie pomylił się. Duet GKS Bełchatów Łukasz Garguła, Radosław Matusiak, niezauważani przedtem obrońcy Grzegorz Bronowicki i Paweł Golański czy skrzydłowy Zagłębia Lubin, Wojciech Łobodziński to zawodnicy, którzy zostali przez Beenhakkera zauważeni i docenieni. Szybko się holenderskiemu selekcjonerowi polskiej kadry odwdzięczyli rozgrywając wiele zwycięskich meczów w eliminacjach do mistrzostw Europy m.in. ogrywając Portugalię (z którą kadra Engela w Korei i Japonii przegrała 0:4) czy uznawane za solidne drużyny kadry Belgii i Serbii. Ostatecznie batalia ta zakończyła się sukcesem, gdyż reprezentacja Polski pod wodzą Leo awansowała po raz pierwszy w historii do turnieju o mistrzostwo Europy. Sztuka ta nie udała się wynoszonym na ołtarze Antoniemu Piechniczkowi czy Jackowi Gmochowi.
Polska mentalność
Niestety w trakcie samego turnieju rozgrywanego na boiskach Austrii i Szwajcarii Holender miał okazję poznać jak słabi są psychicznie są polscy zawodnicy. Nadmuchany przed mistrzostwami do granic absurdu balon pękł z hukiem już po drugim meczu, kiedy Polska nie zdołała ograć słabej reprezentacji Austrii. Po powrocie do kraju na głowę Beenhakkera posypały się gromy, choć bądźmy szczerzy, nawet najlepszy rzemieślnik otrzymawszy błoto zamiast gliny nic z niego nie ulepi. Złotouści polscy eksperci jak Jan Tomaszewski, Tomasz Hajto czy Włodzimierz Lubański domagali się odejścia Holendra. Inaczej zadecydował jednak PZPN, który pozwolił Don Leo poprowadzić drużynę w eliminacjach Mistrzostw Świata 2010.
Te niestety zakończyły się klęską, choć sam Beenhakker znów wpisał się złotymi zgłoskami do historii polskiej piłki. Ograł na Stadionie Śląskim silną reprezentację Czech, a na dodatek pogromił kelnerów z San Marino 10:0 – choć wynik mógł być znacznie bardziej okazały. W trakcie eliminacji do Mundialu w RPA Beenhakker odkrył kolejnych zawodników, którzy mogą polskiej drużynie pomóc. Tacy gracze jak Sławomir Peszko, Robert Lewandowski, Rafał Boguski czy Ludović Obraniak są bez wątpienia wielkimi nadziejami polskiego futbolu przed Euro 2012. Zawiedli po raz kolejny liderzy. Grający w narodowych barwach od niepamiętnych czasów Michał Żewłakow, Jacek Krzynówek czy Mariusz Lewandowski w grach eliminacyjnych się nie popisali. Fatalnie spisywał się też Artur Boruc, który w kadrze przeplatał doskonałe mecze z beznadziejnymi.
Polska w grach eliminacyjnych grała słabo też dlatego, gdyż wielu zawodników miało okazję do regularnych występów tylko w reprezentacji. Siedzące na ławkach rezerwowych całego świata "polskiej gwiazdy" po raz kolejny popisały się wielką formą, ambicją, patriotyzmem i umiejętnościami. Cóż miał zrobić biedny Leo? Powtórzę raz jeszcze – z błota to i najlepszy rzemieślnik glinianej figurki nie ulepi.
Leo - Reaktywacja
Po blamażu polskiej reprezentacji w Mariborze, gdzie nasi grajkowie popisali się wybitnym brakiem wszystkiego co w reprezentacyjnej piłce potrzebne jeszcze większym profesjonalizmem popisał się boss piłkarskiej centrali, Grzegorz Lato. Żyjący w świetle swoich dawnych sukcesów na boisku i totalnego ich braku w polityce i zarządzaniu PZPN Lato zwolnił Beenhakkera na antenie TVN24. Nic więc dziwnego, że Holender się mocno zdziwił, bo nawet odchodząc z Trynidadu i Tobago rozstał się z działaczami w zgodzie. A w tym przypadku pozostanie tylko ciągnąca się po całym organizmie gangrena. Włodarze "Prawie Zdrowych Prawie Normalnych" – jak na podmiot kierujący polskim futbolem mówią kibice do zmian są pierwsi. Szkoda, że od lat nie umieją sobie poradzić z wszechobecną korupcją i brakiem profesjonalizmu w polskiej piłce.
Wielu dziennikarzy Leo Beenhakkerowi zarzucało to, że poprzez trzy lata pracy w Polsce bardzo się zmienił. Stał się złośliwy, zły, gnuśny i ironiczny. Inaczej mówiąc - typowo polski.
Ciężko bowiem by były trener Ajaxu Amsterdam i Realu Madryt po ponad 36 miesiącach tkwienia w polskim futbolowym bagnie wychodząc pachniał wiosennie i kwiatowo. Z pewnością teraz dla Leo szklanka jest bardziej pusta niż pełna, a księżyc ma większą ciemną połowę niż jasną. Jeżeli w najbliższym czasie nic się w polskiej piłce nie zmieni będziemy mogli przed Euro 2012, którego będziemy współorganizatorami stawiać sobie jeden cel – by wyjść z grupy. A co dalej? Z doświadczenia z ironią powiem, że ćwierćfinały biało-czerwoni będą oglądać w telewizji. Ale obym się mylił, obym się mylił...