Michał Kołodziejczyk z Moskwy
Gdy Didier Deschamps powołał drużynę na mundial, francuski dziennik „L’Equipe” wydrukował przykładowe ustawienie pierwszej jedenastki. Poźniej drugiej - złożonej z rezerwowych. Dał też trzecią i czwartą ułożone spośród tych, którzy w kadrze do Rosji się nie zmieścili. To było jak dekret przybity na drzwiach piłkarskiej katedry: jesteśmy mocni jak nigdy, moglibyśmy mieć cztery drużyny w półfinałach.
Francuzi dojrzeli do sukcesu. Nie chełpili się pojedynczymi zwycięstwami, nie marnowali sił, a kiedy wymieniało się zalety tej drużyny, częściej mówiło się, że mocna niż że genialna. Była mocna fizycznie, bo N'golo Kante przebiegł tyle kilometrów, że niektórzy potrzebowaliby do tego dwóch mundiali, była szybka, bo kiedy mierzono prędkość Kylianowi Mbappe, okazywało się, że dostałby mandat na wielu osiedlowych uliczkach Paryża. Była też inteligentna jak Antoine Griezmann, który może nie błyszczał na mundialu jak Luka Modrić, albo Eden Hazard, ale budował mur nie jak majster, ale jak mistrz - cegła, zaprawa, cegła, zaprawa. Nie za szybko, żeby się nie rozsypał.
Finałowe zwycięstwo 4:2 z Chorwacją było jak pieczęć francuskiej jakości. Senny początek, przypadkowy gol samobójczy dający prowadzenie, szybkie wyrównanie przez rywali, a później kropla, która drążyła skałę. Do rzutu karnego wykonanego przez Griezmanna Francja nie stworzyła żadnej okazji, bo wiedziała, że Chorwaci do finału mieli drogę dłuższą o jedno okrążenie. Trzy razy dogrywki w fazie pucharowej zarżnęłyby konia, sercem nie wygra się mistrzostwa świata. Druga połowa przyniosła dwa kolejne gole Francuzom, grali już swój koncert, przymierzali królewskie szaty. Stać ich było na elegancję, nie było nerwów.
Trener Anglików Gareth Southgate mówił po przegranym półfinale z Chorwacją, że jeśli jego drużyna chce regularnie grać wielkie mecze, musi w tych meczach nabrać doświadczenia, także przegrywając. Takie doświadczenie przez lata zbierała Francja, dlatego w Moskwie stać ją było na mądrą grę. Przegrała finał Euro dwa lata temu na własnych boiskach, przegrała finał mundialu w 2006 roku w Niemczech, kiedy pod kopułą zagotowało się liderowi drużyny Zinedine’owi Zidane’owi.
Zobacz zdjęcia z finału mistrzostw świata 2018
Teraz nikomu się nie zagotowało. Lider Griezmann prowadził zespół z tylnego siedzenia, chowając pokusę błyszczenia do kieszeni, nawet Paul Pogba, kiedy zdjęto mu maskę cudownego dziecka i zbawcy francuskiego futbolu, karnie wykonywał polecenie Didiera Deschampsa i dostał nagrodę w postaci gola w finale. Nawet Hugo Lloris - gdyby nie klops w finale, który dał Chorwatom drugą bramkę - mógłby w wyobraźni Francuzów zastąpić legendarnego Fabiena Bartheza.
O Chorwacji nie można napisać, że przegrała 2:4, bo była zmęczona fizycznie. Mogła być też zmęczona psychicznie, bo jak się przez miesiąc pisze tak piękną historię, zwyczajnie brakuje sił, a i serce ma swoją pojemność, więcej krwi nie napompuje. Chorwatów na moskiewskich Łużnikach wspierali nawet przyjaźniący się przecież z Serbami Rosjanie. Drużyna Zlatko Dalicia rozkochała w sobie jednak cały świat pokazując, że niemożliwe nie istnieje. Nawet trener Belgów Roberto Martinez mówił dzień przed finałem: - Chorwacja dała przykład zwyczajnym ludziom na codzienne życie. Że nigdy nie można się poddawać.
Historia tej drużyny jest historią tego mundialu, to był mundial w biało-czerwoną szachownicę. Zwycięstwo z Argentyną, karne z Danią, w których trafia Modrić, który wcześniej w meczu zmarnował "11", pokonanie Anglii po dogrywce - za każdym razem w fazie pucharowej Chorwaci, jako pierwsi stracili bramkę i takiej sytuacji nie potrafili obrócić na swoją korzyść tylko w finale.
Chorwacja pokazała, jak można być małym, jako kraj, a mierzyć w największe cele, pokazała jak można brak wsparcia swoich kibiców na początku turnieju przekuć w coś, co da jej skrzydła, być może jako chęć dania nauczki fanom. Nauczki, że swoich piłkarzy wspiera się zawsze, niezależnie od tego, co dzieje się poza boiskiem. To historia słodko-gorzka, z gorzkim na koniec. Bo bohaterowie półfinału, ci którzy strzelili gole Anglikom - Ivan Perisić i Mario Mandżukić w pierwszej połowie moskiewskiego meczu o złoto załatwili rywalom bramkę po strzale samobójczym i karnego po zagraniu ręką, zamienionego na kolejnego gola.
Z bohaterami jednak jest tak, że mają odwagę dużo ryzykować, by nimi nadal pozostać. Chwała zwyciężonym. A Francuzom pokłony, należne mistrzowi. Byli najlepsi.
ZOBACZ WIDEO Eksperci o nowym selekcjonerze. "Musi mieć jakąś koncepcję"