Jechaliśmy na te igrzyska z pewną dozą nieśmiałości - I część rozmowy z Adamem Korolem, złotym medalistą z Pekinu

Adam Korol, wioślarz klubu AZS AWFiS Gdańsk, jest członkiem załogi, która wywalczyła złoty medal w czwórce podwójnej na igrzyskach w Pekinie. W pierwszej części ekskluzywnej rozmowy z portalem SportoweFakty.pl nasz mistrz opowiada o radości ze złotego medalu, wrażeniach z Pekinu, a także o momentach zwątpienia po wcześniejszych nieudanych igrzyskach w Atenach, Sydney i Atlancie.

W tym artykule dowiesz się o:

Michał Gałęzewski & Rafał Sumowski: Byliście uważani za absolutnych faworytów igrzysk w Pekinie. Czy to was w pewien sposób nie spinało przed wyścigami?

Adam Korol: To mówili ludzie z boku. Ja wciąż powtarzałem, że na Igrzyskach Olimpijskich nie ma stuprocentowych faworytów. W trakcie sezonu przegraliśmy dwa wyścigi - jeden w Pucharze Świata w Luzernie, drugi w Poznaniu i to pokazało, że są osady, które potrafią z nami wygrywać. Dało nam to trochę do myślenia. Z przykładaniem się do pracy nigdy nie mieliśmy problemów, ale bardziej zaczęliśmy zwracać uwagę na technikę wiosłowania i zaczęliśmy się też w pewnym stopniu denerwować, że osady, z którymi bez problemów wygrywaliśmy, potrafią nas pokonać.

Jak by pan opisał wyścig finałowy? Mieliście podczas niego jakieś kryzysy czy ciągle płynęliście swoje?

- Najgorsze momenty są przed wyścigiem, kiedy czeka się na komendę startową. Głowa wtedy pęka. Gdy uwalnia nas maszyna startowa, to wszystko mija. Mamy założenia taktyczne przed każdym biegiem i staramy się je realizować. Podczas wyścigu najważniejsze dla nas jest to, aby wpaść w rytm wiosłowania, który powoduje, że szybko płyniemy. Na regatach w Poznaniu zdarzyło się nam, że w ten rytm nie wpadliśmy i wynik był taki, jaki był. Od samego początku wyścigu wszystko układało się po naszej myśli. Nie zostaliśmy na starcie, wystartowaliśmy zgodnie z planem. Prowadziliśmy już na pierwszych pięciuset metrach, płynąc swoim rytmem. Mamy zaplanowane tak zwane ataki w niektórych miejscach, żeby wyrabiać coraz większą przewagę nad przeciwnikiem. Naszym planem przed każdym startem jest to, aby po 1500 metrach, czyli przed ostatnimi 500 metrami, mieć już jakąś przewagę, przynajmniej pół łódki - jeżeli jest przewaga całej łódki, to jest już super. Wtedy widzimy przeciwników, widzimy ich ataki i możemy się ewentualnie bronić. Długość łodzi, to duża przewaga i to był dla nas pewien handicap.

Co pan czuł kiedy wpadliście na metę? Jakie były pierwsze słowa po przekroczeniu linii 2000 metrów?

- Zawsze używałem niecenzuralnych słów i przed wyścigiem powiedziałem sobie, że coś trzeba zmienić (śmiech, dop. red.) - krzyknąłem "Polska". Zawsze sobie tak myślałem - kurczę, po przekroczeniu linii mety muszę się wyrwać z tego podnóżka, stanąć na łódce i machać. Zawsze Konrad (Wasielewski - dop. red.) mnie uprzedza, a gdy mijam linię mety, to jestem taki wykończony, że nie da się wstać (śmiech). Po dopłynięciu do pomostu do mediów spróbowałem wyskoczyć z łódki, jednak nogi się pode mną ugięły i prawie usiadłem. Takie jest wymęczenie organizmu po wyścigu.

Jak was przywitano w wiosce olimpijskiej

- Powitanie w wiosce olimpijskiej było super! Wszyscy na nas czekali, było to świetnie zorganizowane. Mieliśmy opóźnienie i wszyscy sportowcy poza tymi, którzy mieli starty dzień później, na nas czekali. Byliśmy w wiosce o godzinie 23.00 i nie wymagajmy od wszystkich, żeby na nas czekali (śmiech). Powitanie było bardzo miłe i sympatyczne. Był pan Nurowski, był Kajetan Broniewski, wszyscy sportowcy... Naprawdę wspominam to bardzo miło.

Są to dla pana czwarte igrzyska, wcześniej nie udawało się zdobyć medalu. Czy po Sydney i Atenach nie było takiego momentu, w którym chciał pan zrezygnować?

- Oczywiście, że był. Po Sydney może jeszcze nie, bo spodziewaliśmy się, że możemy nie walczyć o medal. Po Atenach był jednak ten moment zwątpienia, gdyż po czterech latach ciężkiej pracy zabrakło nam kilku centymetrów do szczęścia. Człowiek może się w takiej sytuacji załamać, ale jak już wielokrotnie podkreślałem, wspólnie z Markiem Kolbowiczem postanowiliśmy dać sobie jeszcze jedną szansę. Nie byliśmy starymi zawodnikami, miały się odbyć mistrzostwa Świata w Japonii i powiedzieliśmy sobie, że dajemy sobie jeszcze jeden rok. W Japonii było rewelacyjnie, zdobyliśmy mistrzostwo Świata mimo ogromnej konkurencji. Jest przekonanie, że po roku olimpijskim mistrzostwa są łatwiejsze, gdyż część sportowców rezygnuje. W czwórkach podwójnych było tak, że przesiedli się wszyscy najlepsi jedynkarze i ci, którzy pływają na dwójkach. Nigdy nie ścigałem się z takimi nazwiskami. Poradziliśmy sobie z nimi i popłynęliśmy na fantastyczny czas - rekord świata, którego nam nie uznano.

Dlaczego go nie uznano?

- Powiedziano, że jest trochę płynąca woda. Trzeba jednak podkreślić, że rekordy świata padły nie w każdej konkurencji, a tylko w dwóch. Gdyby woda była naprawdę płynąca, to wszyscy biliby rekordy świata. Nie uznano go, jednak nie jest to istotne - liczy się to, że wygraliśmy.

Startował pan już na igrzyskach w dwójkach, czwórkach... Przyszedł czas na ósemki?

- Nie, gdyż ja startuję w wiosłach podwójnych i pływam na wiosłach krótkich, na których mogę startować w dwójce podwójnej i czwórce podwójnej, ewentualnie na jedynce, ale to odpada u mnie zupełnie. Nie będę zmieniał konkurencji, gdyż w czwórce podwójnej mamy markę, mamy renomę, znamy naszych przeciwników i wiemy na co nas stać. Oczywiście nie jesteśmy maszynami i zawsze mogą przyjść chwile słabości.

Czym się różniły te igrzyska od poprzednich?

- Z mojej strony różniły się wynikiem sportowym i nie da się tego ukryć. Jechaliśmy na te Igrzyska z pewną dozą nieśmiałości, gdyż jechaliśmy do kraju, w którym panują zupełnie inne warunki atmosferyczne, wilgotność, temperatura. To dla sportów rozgrywanych na świeżym powietrzu jest najgorsze. Nie wiedzieliśmy jak się będą zachowywały nasze organizmy, jak to będziemy znosić, jak długo będzie trwała aklimatyzacja. Ja wolę, jak zawody rozgrywane są w Europie, gdyż do końca mogę siedzieć w naszym ośrodku przygotowań olimpijskich w Wałczu, gdzie mamy wszystko - pewne jedzenie, tor, siłownię, odnowę biologiczną i wiemy, jakie przełożenie mogą mieć nasze wyniki na to, co będzie się działo na głównej imprezie. W 2005 roku byliśmy w Japonii i warunki były jeszcze gorsze, jeżeli chodzi o wilgotność i to, że już kiedyś startowaliśmy w takich warunkach, nas uspokajało. Organizm działa jak maszyna, która potrafi sobie zapamiętać pewne sytuacje. Podobnie jest, jak jeździ się w wysokie góry - za pierwszym razem jest bardzo ciężko, a za drugim aklimatyzacja przychodzi trochę szybciej.

Jakie były różnice, jeśli chodzi o organizację samych igrzysk?

- Tak zorganizowanych igrzysk jeszcze nie widziałem, a był to już mój czwarty występ na nich. W Atenach znacznie różnił się wygląd wioski kończonej na ostatnią chwilę. Zapamiętałem piasek, wystające kable. W Pekinie natomiast były trawniki, kwiaty, oczka wodne - Chińczycy znakomicie się postarali i było widać, że wszystko było gotowe już wcześniej. Jeździliśmy na tor autobusem. Jeździł on z dokładnością co do jednej minuty w jedną i drugą stronę. Mieliśmy wszystko, czego nam potrzeba. Nie dawało się odczuć tego, że jest dużo policji, gdyż wszyscy byli na zewnątrz i nie widzieliśmy, aby ktokolwiek był uzbrojony. Nie było smogu, o którym wszyscy mówią. Pogoda była jednak zmienna i baliśmy się, aby w dzień naszego startu nie było bardzo wysokiej temperatury. W biegach, w których braliśmy udział, była jednak europejska pogoda, bez wielkiej wilgotności i wysokiej temperatury.

W samej wiosce olimpijskiej działy się jakieś ciekawe rzeczy, warte zapamiętania?

- Mówiąc szczerze, gdy siedzi się w wiosce, to nie ma czasu na chodzenie i szukanie sensacji. Tym bardziej wtedy, gdy jest się przed startem. Głowa jest skupiona na tym, co się będzie działo i staraliśmy się odpoczywać. Życie w wiosce olimpijskiej było proste. Dwa treningi dziennie, trzy posiłki dziennie i odpoczynek. Tak wygląda życie wioślarza. Nasze regaty trwały tydzień i po pierwszym starcie też był czas na odpoczywanie. Raz udało nam się wyjść do miasta na 2-3 godziny i zobaczyć jak to wszystko wygląda. Pekin jest przepiękny. Polska nigdy nie będzie wyglądała tak, jak Pekin. To jest państwo w państwie, stolica. Drogi w środku miasta mają po cztery pasy w jedną i w drugą stronę, skrzyżowania bezkolizyjne. Wspaniała organizacja, supernowoczesne budynki. Mieliśmy też okazję być na obozie na prowincji i tam wygląda to troszeczkę inaczej. Nie jest tak różowo, jednak nie ma takiego dramatu, jakby się ktoś mógł spodziewać. Wszystko się rozwija, Chiny to jeden wielki plac budowy. Podczas obozu mieliśmy okazję zobaczyć armię terakotową, ósmy cud świata. Jechaliśmy około 130 kilometrów i przejechaliśmy się po chińskich autostradach. Zobaczyliśmy jak wyglądają Chiny. Patrzy się w lewo, patrzy się w prawo, wszędzie są dźwigi, wszędzie buduje się nowe domy. Burzy się wszystkie 2-3 piętrowce i kilometr od autostrady znajdują się budynki mieszkalne. Śmiesznie się jeździ po ich autostradach, gdyż ograniczenia mają do 90 km/h. Nasi kierowcy by tu nie poszaleli (śmiech). Ciężarówki sobie jadą lewym pasem 40-60 km/h. Do pasji doprowadzało nas ciągłe używanie klaksonu przez kierowcę autobusu, który używał go zawsze, gdy mijał ciężarówkę. Nie był to zwykły klakson, gdyż gdy kierowca go używał, to wszyscy w autobusie podskakiwali. Gdy jednak później zobaczyliśmy jeden wypadek, to stwierdziliśmy, że lepiej jeśli będzie go używał, gdyż niektórzy chińscy kierowcy po prostu zasypiają za kierownicą i zjeżdżają na bok.

Już w środę i czwartek zaprezentujemy kolejne części wywiadu, w którym Adam Korol opowiada m. in. o radzeniu sobie z presją, przedolimpijskich przygotowaniach, a także o kondycji polskiego wioślarstwa.

Komentarze (0)