Michał Gałęzewski, Rafał Sumowski: Po pierwszym tygodniu i pierwszych niepowodzeniach Polaków dało się odczuć jakąś presję na was?
Adam Korol: Mieliśmy dostęp do internetu, czytaliśmy nagłówki i widzieliśmy, jak reagują w kraju. Kontaktowaliśmy się też z rodzinami. Na nas nie wywierało to presji, gdyż do walki o medale mieliśmy jeszcze dużo czasu. Nie jest to dla nas za dobre jednak uważam, że byliśmy tak skoncentrowani, tak skupieni na tym, co mamy zrobić, że nie miało znaczenia dla nas to, czy ktoś inny zdobył medal. Trzeba robić swoje.
Jaka była ta olimpiada dla Polaków, szczególnie dla wioślarzy?
- Zdobyliśmy dwa medale, złoty i srebrny, cztery miejsca w finale - piąte miejsce ósemki, szóste miejsce Julii Michalskiej. Jest to historyczny wynik dla polskiego wioślarstwa. Nigdy jeszcze tak dobrze nie było. Jako dyscyplina jesteśmy jedną z najlepszych i wypadliśmy ponad oczekiwania. Na nasz medal liczyło dużo osób, jednak na srebrny medal czwórki wagi lekkiej chyba nikt nie liczył i jest to wielkie zaskoczenie, podobnie jak wejście do finału ósemki, szczególnie po występach w Pucharze Świata, w którym albo mocno przegrywali, albo nie wchodzili do finałów. Julia Michalska ma 23 lata i jeśli w takiej konkurencji, jak jedynka wchodzi do finału, to można powiedzieć, że przyszłość przed nią. Pokazali oni charakter i to, że potrafią walczyć do końca. Chwała im za to, bo 5 setnych to kilka centymetrów. Na co dzień w Wałczu trenujemy z kajakarzami. Jestem trochę smutny i rozczarowany postawą dziewczyn. Rok wcześniej na mistrzostwach świata grad medali, teraz osiem osad w finale, dwa nieszczęśliwe czwarte miejsca i medale nam uciekły. Na sam koniec dziewczyny uratowały honor polskich kajaków. Mówię to jako obserwator i kolega wielu z tych zawodników, bo na kajakach aż tak się nie znam. Bardzo liczyłem na Marka Twardowskiego i Adama Wysockiego i życzyłem im medalu, bo zdobyli oni w kajakarstwie wszystko. Mają worek medali i nie znam sportowców, którzy tyle osiągnęli w kajakarstwie. Brakuje im jednak "kropki nad i", czyli zdobycia medalu na igrzyskach olimpijskich.
Gdy zobaczył pana na lotnisku po powrocie do kraju Bogdan Wenta, to bardzo się z tego ucieszył i był podbudowany tym, że mistrz olimpijski podtrzymuje go na duchu...
- Lecieliśmy do Pekinu razem z piłkarzami ręcznymi i bardzo się z nimi zaprzyjaźniliśmy. Z Bogdanem Wentą ucięliśmy sobie fajną pogawędkę i staliśmy się kolegami, w dodatku obaj jesteśmy z Gdańska. Ja też się ucieszyłem, że zobaczyłem go na lotnisku. Piłkarze ręczni strasznie doceniają naszą pracę, nasz sukces. Bogdan Wenta to fajny facet, można z nim pogadać i pracuje z fajnymi ludźmi. Są w kadrze byli zawodnicy GKS Wybrzeże Gdańsk, z którymi byłem na uczelni, na przykład Marcin Lijewski, Artur Siódmiak, wcześniej Damian Wleklak, który nie zmieścił się do kadry. Fajnie było znów zobaczyć Bogdana Wentę i zamienić z nim kilka słów.
Komu najbardziej zawdzięcza pan sukces?
- Jest bardzo wiele osób, którym można podziękować. Trzeba zacząć od rodziny, która pozwoliła na takie życie, wyjazdy, dni rozłąki, których co roku jest około 200. Przede wszystkim żonie. Na jej barki spływa cała odpowiedzialność za nasz dom i wychowanie dzieci, a nie jest to proste. Oprócz tego ludzie, z którymi pracuję, czyli Marek, Michał i Konrad, bo to, że znajdzie się czterech mocnych, nie zawsze oznacza, że będzie to super osada. Znalazło się tu czterech ludzi, którzy jakoś potrafili się dopasować, mieli chęci, samozaparcie, pomoc ze strony rodzin. Znalazł się trener Aleksander Wojciechowski, który to wszystko scalił, wniósł w to ducha, był piątym zawodnikiem. Oprócz tego są ludzie z boku, pani doktor, masażyści. Są też lokalni patrioci, którzy nas wspierają i wiedząc, że wiele nie zyskają, dają nam pieniądze. Jak się kogoś nie wymieni, to ktoś może być urażony. Bardzo wiele osób wniosło do tego wszystkiego swoją cegiełkę.
Co pan sądzi o strukturach wioślarstwa w Polsce?
- Organizacja powstała wiele lat temu. Działa wszystko wokół klubów, w przeciwieństwie do Chin, gdzie nie ma klubów sportowych, tylko ośrodki prowincji. Często odbywa się to w miastach, gdzie jest Akademia Wychowania Fizycznego i kluby działają przy uczelniach. Powstały SMSy i nie ma co zmieniać, gdyż ten model się sprawdza. Praca u podstaw powinna odbywać się w klubach, a gdy osiągnie się pewny poziom, to można wyjeżdżać na obozy kadry.
Tomasz Wylenzek mówił, że w Polsce za dużo czasu spędza się na zgrupowaniach. Nie powinno się może zmniejszyć ilości czasu poza domem?
- Jest to trudny temat. My nie znamy życia, w którym jest mniej dni obozowych. Wszystko, co osiągnęliśmy, zostało wypracowane dzięki przebywaniu przez wiele dni poza domem. Wioślarstwo jest sportem, w którym trzeba wykonać ogromną ilość pracy. Siedząc w domu oczywiście można to zrobić, jednak nie da się zrobić tego tyle, co na obozie, gdzie ma się spokojną głowę, gdzie nie ma innych zajęć, tylko trening i odpoczynek. W Gdańsku mogę przeprowadzić dziennie dwa treningi, jednak w międzyczasie nie będę odpoczywał, tylko załatwiał różne domowe sprawy i na drugi trening jestem przemęczony. Nie odpocznę po pierwszym, naładuję się różnymi sprawami prywatnymi i uważam, że nie dałoby się tego łatwo przestawić.
Przygotowywaliście się do igrzysk w Wałczu i w Portugalii. Jak pan wspomina ten czas?
- To nasza standardowa procedura. Sezon zaczynamy obozem w górach w Polsce, potem jedziemy do Sierra Nevada w wysokie góry i trenujemy na wysokości 2350 m., potem jedziemy do Portugalii. Jeździmy tam już dziesiąty rok. Czasami mamy dość tego miejsca, jednak z drugiej strony nikt nam nie przeszkadza. Mamy do dyspozycji jeziora, siłownie. Przykładowo w Sevilli jest zgrupowanie wioślarzy i są tam Niemcy, Czesi i kilka innych reprezentacji, to gdy wychodzi tam tyle osad na wodę, tylu trenerów na motorówki, to ciągle jest fala, ciągle trzeba się zatrzymywać, gdyż ktoś pływa, filmuje, kogoś zaleje. Tu mamy ciszę i spokój i w Portugalii zawsze wykonujemy dużą robotę. Pod koniec obozu mamy jednak tak dość tego miejsca, że nie możemy na nie patrzeć. Nawzajem też miewamy siebie dość. To nie jest tak, że ciągle się kochamy, że jest wszystko śliczne i piękne. Jesteśmy tylko ludźmi. Każdy miewa lepsze i gorsze dni. Staramy się, żeby gorszych dni było coraz mniej, gdyż razem mieszkamy i nie chcemy się ze sobą droczyć. To nie może być tylko współpraca przy wiosłach. Na lądzie też musimy być bardzo dobrymi kolegami, bo inaczej to nie ma przyszłości.
Na trzecią, ostatnią część wywiadu, w której Adam Korol opowiada między innymi o organizacji wioślarstwa w jego rodzinnym Gdańsku, o wrażeniach z Chin, czy też o planach na przyszłość zapraszamy w czwartek.