Najlepszy piłkarz świata przychodzi do jednego z najbardziej utytułowanych klubów w historii. Po prezentacji Roberta Lewandowskiego w FC Barcelona można było oczekiwać wszystkiego, ale nie tego. Tymczasem działania klubu wokół transferu Polaka wyglądały jak projekt na zaliczenie studentów 2. roku marketingu, a nie działania jednego z najbardziej znanych klubów.
Niemiec ze "Słonecznego Patrolu"
Zaczęło się jeszcze zanim transfer Lewandowskiego został oficjalnie ogłoszony dziwnym wideo na plaży. Niektórzy wklejali nawet Polaka do czołówki "Słonecznego Patrolu" - popularnego serialu z lat 90. Do tego później przez media klubowe zawodnik był określany mianem "niemieckiego napastnika". Nie umniejszając nikomu, są kluby z Ekstraklasy, które robią kilka razy lepszą robotę przy prezentacji nowych zawodników.
- Od początku finalizacji tej sagi transferowej klubowe social media zaskakiwały jakimś rodzajem "amatorki", nawet prymitywności komunikacyjnej. Nie były to materiały tej klasy, formatu i jakości, do których przyzwyczaiły nas kluby piłkarskie z czołówki światowej. I nie chodzi o pojedynczy post czy tweet. Niemal wszystkie dotyczące Lewandowskiego były kreacyjnie niżej od normy. A apogeum tych problemów było nazwanie Lewandowskiego "niemieckim napastnikiem" - mówił Grzegorz Kita prezes Sport Management Polska (więcej TUTAJ).
Opalanie w plenerze
Kibice z całego świata wczoraj zapisali sobie w kalendarzu, żeby o 18:00 (czasu polskiego), zarezerwować chwilę na prezentację hitowego transferu. A tu klops. Fani czekali i niecierpliwili się, co można było zobaczyć w komentarzach pod transmisją na Youtube. Ze strony klubu zero komunikatu, kompletnie nic.
ZOBACZ WIDEO: Mocne słowa o agencie Lewandowskiego. "Znam go osobiście, to szczwany lis"
Kwadrans akademicki został jednak zachowany i po 12 minutach rozpoczęła się prezentacja. Na świeżym powietrzu, przy zaledwie garstce dziennikarzy, w pełnym słońcu. To zrozumiałe, że na Florydę jedzie się po to, by czerpać z pięknego słońca. Plenery są jednak dobre na piknik albo by się poopalać, a nie po to, by prezentować najlepszego piłkarza świata.
Takie wydarzenie powinno się odbyć w dużej sali, przy odpowiedniej oprawie medialnej z tłumem fotoreporterów. Tymczasem na widowni figurowali pracownicy klubu, a reporterów była zaledwie garstka. Sam Lewandowski i prezes klubu Joan Laporta wychodzili z boku, jak na szkolnym apelu. Wszystko trwało ledwie ponad 10 minut. Może trzeba było zaczekać z prezentacją do miejsca, w którym piłką się żyje, a nie do takiego, w którym futbol jest tylko dodatkiem?
Sprawę dopełnia jeszcze fatalna sprawa koszulki. Bez numeru. Naprawdę, widniało na niej tylko nazwisko Polaka. Widać, nie dogadano się jeszcze z Memphisem Depay'em, dotychczasowym posiadaczem "9". Holender mocniej tupnął nogą i dla "Lewego" numeru zabrakło? A może po prostu nikt o tym w klubie nie pomyślał?
Po dotychczasowym działaniu klubu ws. transferu Polaka można pomyśleć, że niestety raczej to drugie. Kto bowiem kupi koszulkę z samym nazwiskiem bez numeru? Przecież napis Lewandowski można już było sobie zamówić wcześniej, być może jakiś kibic już sobie taką koszulkę kiedyś kupił, na pamiątkę. Można ją było zamówić w każdym sklepie FC Barcelona.
Dla najlepszego zawodnika świata klub powinien stosować wyższe standardy. Tymczasem po raz kolejny otrzymaliśmy fuszerkę niewartą złamanego centa. Oby w innych sprawach FC Barcelona popisywała się mniejszą dawką amatorszczyzny.
Czytaj więcej:
PSG wzmocni defensywę
Sevilla wściekła na Barcelonę