Andrzej Janisz prawie 40 lat komentował mecze reprezentacji w Polskim Radiu. Karierę za mikrofonem rozpoczął w 1983 roku i widział z trybun wiele smutnych chwil w naszej piłce, ale w końcu doczekał się przełomu. Janisz powoli przechodzi na emeryturę, niedawno zakończył pracę w Polskim Radiu. W czerwcu tego roku skomentował z trybun Stadionu Narodowego ostatnie spotkanie polskiej kadry - z Belgią (0:1). W strefie wywiadów Andrzeja Janisza czule pożegnał Robert Lewandowski. Z legendą polskiego mikrofonu, w pierwszym dużym wywiadzie po odejściu komentatora na emeryturę, wspominamy czas spędzony przy drużynie narodowej.
Mateusz Skwierawski, WP SportoweFakty: Kiedy opadły panu ręce?
Andrzej Janisz: W Rosji, po pierwszym meczu z Senegalem (1:2). Naprawdę sądziłem, że po Euro 2016 drużyna jest jeszcze mocniejsza. Nie zwracałem uwagi na to, co opowiadał Adam Nawałka, bo to były kocopoły, nowomowa w czystej postaci. Ale dzień przed meczem, po konferencji prasowej, na stadionie Spartaka spytałem Nawałkę, czy tak jak nam powtarzał - możemy być przekonani, że drużyna jest najlepiej przygotowana do turnieju, jak się dało. Selekcjoner najpierw zaczął kluczyć, ale potem z przekonaniem potwierdził swoje słowa.
Wróciliście do tej konwersacji po spotkaniu?
Tak. Nawałka zapytał mnie: "A co miałem powiedzieć?". On wiedział, choć stracone gole w tamtym meczu to była absolutna aberracja.
ZOBACZ WIDEO: #dziejesiewsporcie: komentator oszalał. Co za gol!
Drużyna, która najbardziej zmarnowała swój potencjał to...?
Pamiętam przylot kadry z mistrzostw świata w Meksyku w 1986 roku. Nie byłem na turnieju, ale przywitałem zawodników na lotnisku. Telewizja i radio miały wówczas możliwość dostania się do strefy odbioru bagażu. Wtedy wyszliśmy z grupy, ale to było za mało, czuło się ogromne rozczarowanie drużyny i trenera Antoniego Piechniczka. Powiedziałem Stefanowi Szczepłkowi: "Stefciu, jedyne, czego ci zazdroszczę, to że byłeś przy sukcesach kadry". A później nastąpiła wyrwa, brak awansu na duży turniej aż do 2002 roku. Było to o tyle dziwne, że w mojej opinii mieliśmy wspaniałych piłkarzy i całkiem niezłych trenerów. Wszystko się jednak rozłaziło.
[b]
Dlaczego?
[/b]
W latach 90. piłkarze zaczęli wyjeżdżać za granicę. Śmiem twierdzić, że mecz był dla nich tylko dodatkiem do zgrupowania. To, co się tam wtedy działo... Przyjeżdżali ludzie wyrwani z naszej rzeczywistości, za granicą wzięci w karby. Dla nich każdy wyjazd na kadrę był możliwością oddechu, przypomnienia sobie dawnych czasów. Część zawodników uważała, iż zgrupowanie kończyło się rano, w dniu meczu. To były duże imprezy do rana. Na zasadzie: "pijem aż oślepniem".
Pan widział to z bliska.
Znałem tych ludzi dobrze, co więcej, w niektórych imprezach uczestniczyłem. Byliśmy w podobnym wieku, lubiliśmy się. Wiedzieli, że ja o tym nie będę mówił publicznie. To były trochę inne czasy, wtedy nie było "szyderki" w szatni. Szanowaliśmy się. Wiedziałem, że piłkarze mają fajne życie, chociaż trudne. Oni wiedzieli, że komentowanie to nie jest prosty zawód, gdzie pije się kawkę i czasem coś powie. My się na swój widok autentycznie cieszyliśmy. Z niektórymi do dzisiaj utrzymujemy relacje. Wtedy podstawową rzeczą było wejście do szatni drużyny. Byłem w szatni reprezentacji Polski po finale igrzysk olimpijskich w Barcelonie w 1992 roku. Tam nagrywałem rozmowy.
Pierwszy obrazek, który ma pan w głowie po przegranym finale z Hiszpanią (2:3)?
"Kowal" leżał rozparty w fotelu, czerwony, ledwie dyszał. Popatrzyłem na niego, on na mnie. Widzę, że ma nietęgą minę, ja zresztą też byłem skwaszony. - No i co? - rzucił do mnie. A ja mówię: - Jak to co, właśnie "spier...ście" mi jedyną w życiu szansę zrobienia złotego medalu w piłce nożnej dla reprezentacji Polski.
Jak Wojciech Kowalczyk zareagował?
Nie oburzył się. Miał świadomość, że sam to sobie zepsuł. Oni nie wiedzieli wtedy, czy mają się cieszyć, bo zdobyli srebro, czy martwić, bo stracili złoto. Później zaczęli się bawić w basenie, szampany wystrzeliły. Ale na początku było uczucie niedosytu.
Wchodził pan do szatni i od razu zbierał emocje mikrofonem?
Zawsze najpierw pukałem i pytałem, czy mogę wejść. Nigdy nie wchodziłem z mikrofonem od razu. Najpierw rozmawialiśmy, a później nagrywałem.
Teraz jest "trochę" inaczej. Coraz trudniej o wywiad jeden na jeden, o wejściu do szatni nie ma mowy.
Koszmar jest. Dlatego wam bardzo współczuje. To już nie jest dziennikarstwo, a wymyślanie zajawek na podstawie strzępków wypowiedzi, które są wszystkim znane. Mówiłem kiedyś, że poważny dziennikarz nie chodzi na konferencję prasową, bo po co. Wszyscy słyszą, co kto mówi. A druga kwestia jest taka, że pytania takiej osoby są wykorzystywane przez trzy czwarte ludzi, którzy nie są w stanie zadać nawet pół pytania.
Pamiętam debiut Pawła Janasa. Akurat mieliśmy w radiu program na żywo. Wyjąłem telefon, zapaliliśmy papierosa i dałem Pawłowi słuchawkę, by na kilka minut, pod szatnią, wszedł na żywo.
Kadencja Janasa (2002-06) była ostatnim momentem takiej swobody?
Myślę, że tak. Piłkarze zapraszali dziennikarzy do pokojów, by móc swobodnie porozmawiać. Z Janasem miałem o tyle łatwiej, bo on też dużo palił. I papierosy były zawsze świetnym pretekstem do rozmowy. Siadaliśmy na schodkach, gadaliśmy spalając kolejnego. Ostatni raz byłem w szatni z zawodnikami i trenerem na mistrzostwie Polski Legii w Zabrzu (2006 r. - przyp. red.). Wtedy pewien bramkarz krzyczał na moich oczach w pełnej ekstazie: "Jestem Łukasz Fabiański i jestem mistrzem Polski".
Jest pan w stanie policzyć skomentowane mecze kadry narodowej?
Trzeba policzyć, ile spotkań reprezentacja rozegrała od 1986 r., bo wtedy zacząłem je "robić" i podzielić to na dwa.
A ten pierwszy?
Próbowałem sobie przypomnieć. Młodzieżówkę kojarzę, to była drużyna Waldka Obrębskiego, która walczyła o igrzyska w 1984 roku w Los Angeles - grali w Lublinie z Duńczykami. A jeżeli chodzi o seniorów? Mam dwa typy: wyjazdowy mecz w Malmo ze Szwedami w 1985 r., albo rok później u nas, chyba z Irlandią.
Zostały jakieś pamiątki?
Mam takie hobby, że zbieram akredytacje. Może inaczej - wrzucam je do pudła. Gdybym się kiedyś dokopał, to może znalazłbym tę pierwszą. Zrobię to kiedyś. Zachowałem wszystkie wejściówki i to nie tylko z piłki. Również z tenisa stołowego, ręcznej, ze sportów walki. A pierwsza impreza międzynarodowa, na której byłem, to bojery (żeglarstwo na lodzie - red.).
Ile jest tych pudeł w domu?
To pudełka po butach, chyba z siedem.
Na wielu z nich są autografy?
Zbierałem autografy na biletach, tak zwanych "miejscówkach", które otrzymujemy na meczach. Większość z nich rozdałem, ponieważ nie jestem kolekcjonerem. Dwa bilety: z autografem Maradony z mistrzostw świata w Niemczech i z podpisem Łukasza Podolskiego przekazałem na konkurs radiowy.
Ale akredytacji z podpisem Roberta Lewandowskiego pan nie odda.
Wymyśliłem to w ostatniej chwili, w mix zonie, czyli w strefie wywiadów. Długopis trochę nie działał, maznął nim Robert, coś tam widać. Wiedziałem, że odejdę na emeryturę w tym czasie mniej więcej dwa lata wcześniej. Dlatego zależało mi, by pożegnać się z miejscami, które były ważne w mojej karierze - jak na przykład z Halą Legionów w Kielcach. Byłem tam, ale nie robiłem z tego rozgłosu. Na Legię jeszcze pójdę, więc nie mówię "do widzenia". A ze Stadionem Narodowym najbardziej kojarzy mi się Robert Lewandowski.
Było to czułe pożegnanie.
Bardzo zaskakujące dla mnie. Nie wiedziałem, czy Robert Lewandowski w ogóle się zatrzyma. Miałem nadzieję. Znamy się tyle lat, rozmawialiśmy wiele razy, że nie powinien przejść obojętnie. Ale moment, gdy sam z siebie zaproponował uścisk... Nie jestem człowiekiem miękkim, ale zrobiło mi się ciepło, trochę mi się oczy zaszkliły. Podszedłeś wtedy do mnie i zapytałeś, czy mogę chwilę o tym porozmawiać. Nie chciało mi się gadać, pamiętasz. Chciałem utrzymać te emocje w sobie, złapać chwilę. Nie spodziewałem się, że powstanie z tego fakt medialny na taką skalę, ale nie ukrywam - zrobiło mi się bardzo przyjemnie.
Lewandowski pożegnał znanego dziennikarza
Każdy kontakt z Robertem wspominam bardzo przyjemnie, za każdym razem potrafił się zachować. Nawet podczas naszej pierwszej dłuższej rozmowy za kadencji Waldemara Fornalika. Może pomogło mi wtedy to, że moja żona uczyła jego żonę, Annę, lekcji przedsiębiorczości w liceum w Milanówku. Powiedziałem mu o tym, był zaskoczony, ale chyba rozpoczęło to naszą relację.
Spotkanie mistrzów. Andrzej Janisz i Robert Lewandowski pic.twitter.com/kKijWf4fff
— Filip Jastrzębski (@FJastrzebski) June 14, 2022
Wróćmy do początków: 1983 rok, Lublin, mecz młodzieżówki.
To były Święta Wielkanocne. Pojechałem pociągiem, zostałem w Lublinie na noc. W hotelu miałem śniadanie świąteczne, robiło wrażenie.
Na stadionie mieliśmy budki komentatorskie - dla radia i telewizji. Zwykle zamknięte, w niektórych nie można było nawet okna otworzyć. W przeciwieństwie do obecnych czasów, człowiek był wtedy odizolowany od ludzi, sprzyjało to dyskrecji. A moja budka była siwa w środku.
Chyba wiem dlaczego.
Robiliśmy mecz Polaków we dwóch, z kolegą. Podczas mojej przerwy w transmisji sięgałem po papierosa. Dostało mi się później po głowie, zresztą całkowicie słusznie.
Później już nie paliłem podczas meczów, co wiązało się z wielkim problemem. Pamiętam słynny finał mistrzostw Europy 2000 z dogrywką na De Kuip w Rotterdamie. Przebudowali stadion i strasznie zwęzili stanowiska, nie było miejsca na wyjście z ławki komentatorskiej. Ja jeszcze siedziałem w środku. Swoje miejsce zająłem 45 minut przed meczem i nie ruszałem się stamtąd do końca dogrywki!
Gdy David Trezeguet strzelił gola, myślałem tylko, by w końcu zapalić. No, ale za chwilę zaczynała się dekoracja zwycięzców turnieju. Tak mi się już palić chciało, że znalazłem się w rozpaczy. Mówię: "Nic, palę tutaj". Wyciągnąłem paczkę, zapalniczkę, która... odmówiła posłuszeństwa. Rozglądam się, nikt nie pali. Patrzę do przodu i cztery metry przede mną stoi operator kamery wypuszczający dym. Krzyczę, ale mnie nie słyszy, na stadionie było głośno. Zrobiłem kulkę z papieru i za trzecim razem udało mi się go trafić w głowę. Odwrócił się zły, a ja pokazałem mu papierosa, zapalniczkę i rozłożyłem ręce. Błyskawicznie się rozanielił. Człowiek w potrzebie od razu zrozumie drugą osobę w potrzebie. Wypaliłem wtedy pięć papierosów, podpalając jednego od drugiego.
A piło się?
Głównie wódkę. Whisky okazjonalnie. Popularne było stwierdzenie, że "tego, co na mszach, nie pijemy". Ale nie powiem, by butelki stały przy stanowiskach pracy. Różne sobie sposoby ludzie znajdowali. Nalewali do piersiówek lub do herbaty. Choć pamiętam, jak na Legię przyjechał kiedyś Hutnik Kraków. Sponsorem był niejaki pan Kmita, restaurator. Wyłożył wtedy na stanowiskach komentatorskich wędliny, zakąski i zupełnie bez żadnej żenady rozstawił kieliszki, wódkę oraz piwo. Co kto chciał.
Przez prawie 40 lat za mikrofonem "przeżył" pan 19 selekcjonerów.
Byli trenerzy, którzy lubili dziennikarzy. Już podczas pracy w zawodzie wiedzieli, że dziennikarz pomoże, a nie zaszkodzi. Zawsze czuli to Andrzej Strejlau, Antoni Piechniczek, Jerzy Engel. Janusz Wójcik też, ale często bywał "niedostępny" z powodów, tak to ujmę, wiadomych. Z większością się lubiliśmy. Nie rozmawiałem tylko z dwoma selekcjonerami: z Paulo Sousą i Czesławem Michniewiczem.
Dlaczego?
Nigdy nie miałem ochoty na dyskusję z Sousą, od początku wiedziałem, że to hochsztapler, czemu dawałem wyraz przez cały okres jego kadencji. Jeżeli chodzi o Sousę, nic mnie nie zaskoczyło. Poza tym uważam, że absolutnie nie fair było zwalnianie Jerzego Brzęczka tuż przed mistrzostwami Europy.
A trener Michniewicz? No cóż. Po pierwszej konferencji prasowej to zdaje się, że wielką miłością do mnie nie pałał. A ja z drugiej strony nie za bardzo chciałem z nim rozmawiać.
Podczas prezentacji selekcjonera zapytał pan o jego niejasną przeszłość związaną z korupcją.
Mnie się wydaje, że to pytanie musiało paść, ale władze PZPN-u i sam trener Michniewicz byli innego zdania. Nikt z nas nie wie, co stało się w czasach "Fryzjera", dlatego nie można wysnuwać wniosków na zasadzie domniemań.
Funkcjonuję w świecie piłkarskim bardzo długo i bardzo wielu rzeczy się nasłuchałem. Chciałem jedynie, by Michniewicz, zostając najważniejszym trenerem w Polsce, zabrał wyraźne stanowisko lub definitywnie odciął się od pewnych tematów. To by wyjaśniło sprawę, ale szkoleniowiec z tego nie skorzystał.
Mnie przeszkadza, że nad trenerem unosi się smuga i uważam, że każdemu to przeszkadza. A ci, którzy twierdzą inaczej, kłamią. Ja dałem trenerowi szansę w cywilizowany sposób wytłumaczyć się z tego. Wystarczyły dwa, trzy zdania i byłby spokój.
Po srebrnym medalu drużyny Janusza Wójcika na igrzyskach w Barcelonie w 1992 roku czekał pan na sukces kadry aż 24 lata - do ćwierćfinału Euro we Francji.
Nie, nie zgodzę się. Sukcesem były wcześniejsze awanse kadry na duże turnieje.
Sukcesem?
Oczywiście, to było osiągnięcie. Wydaje mi się, że nie docenialiśmy naszych rywali. Moja wiara, że pokonamy Koreę Południową w 2002 roku, zaczęła słabnąć, gdy przed turniejem widziałem jej mecz z Francją (2:3). My natomiast skupialiśmy się bardziej na sobie, a inne drużyny traktowaliśmy na zasadzie: "No jak to, z Koreą nie wygramy? Haha". I tak później było z Ekwadorem i tak dalej. Za mało było skupienia przed turniejem i refleksji, że dla niektórych mistrzostwa są jedyną szansą w życiu.
Bardzo często jest u nas tak, że kwalifikacja do czegoś jest etapem końcowym, sukcesem. Później pojawia się rozprężenie. Choć nie spodziewałem się, że w Azji gospodarzom tak mocno pomogą "ściany".
Ściany nie pomogły chyba tylko nam, na Euro 2012.
I Ukrainie. Ale niech to posłuży za puentę.
Turniej cztery lata później był dla pana spełnieniem?
Mieliśmy znakomitą drużynę. Uważam, że powinniśmy grać w półfinale. Może zabrakło odwagi? Prowadziliśmy z Portugalią 1:0, nie byliśmy słabszą drużyną. Gdyby było mniej kunktatorstwa, wcale nie musiało być karnych. To chyba największa stracona szansa za mojej "kadencji".
Przychodzi myśl, że nic lepszego nie zobaczy pan za swojego życia?
Patrząc optymistycznie, czeka mnie jeszcze 20 lat funkcjonowania na tym świecie. Czyli jeszcze nie znam ludzi, którzy będą wtedy grali i nie mogę nic powiedzieć.
Najpierw był hulaszczy tryb życia, później zachłyśnięcie się samym awansem, a teraz? Jaka jest obecna reprezentacja?
Dysponuje o wiele mniejszymi możliwościami. Zrobiła się potworna dziura, po prostu polscy zawodnicy nie grają w najlepszych klubach na świecie.
A grali wcześniej?
Kiedyś największe sukcesy Kazimierza Górskiego czy Antoniego Piechniczka brały się z trwających nawet miesiąc zgrupowań. Siedzieli w Zakopanem, w Wiśle po trzydzieści parę dni, wykuwali formę. Teraz nie ma na to czasu. Poza tym byliśmy mniej znani. Na meczach nie rozstawiano stu kamer, by obserwować każdego z osobna. Zresztą, twierdzę, że jeżeli byłaby taka możliwość, to z drużyny Górskiego połowa zawodników grałaby w topowych klubach. Ale polityka na to nie pozwalała.
Trudno jest zrobić drużynę z przeciętnych piłkarzy, nie mając ich długo do dyspozycji. Nie zachwycajmy się Leeds United. Southampton także nie jest wielką drużyną. Jeżeli spojrzymy na kadrę Czech, to okaże się, że tamtejsi zawodnicy występują w lepszych zespołach i pełnią tam większą rolę. Ilu ludzi w Polsce czeka jeszcze, że mecz wygra nam Piotr Zieliński? Nie trzeba odpowiadać.
Zieliński to ogromny talent, ale ciągle czegoś mu brakuje. We wcześniejszych latach kto robił na panu szczególne wrażenie?
Gdy zobaczyłem Darka Dziekanowskiego na Gwardii, to oniemiałem. Dlatego uważam, że "Dziekan" osiągnął 25, może 30 procent tego, co mógł. W wieku 18-19 lat był piłkarzem absolutnie genialnym. Potrafił zrobić z piłką wszystko. I zazwyczaj coś niekonwencjonalnego. Zdecydowanie więcej osiągnął Romek Kosecki, słabszy zawodnik od Dziekanowskiego. "Kosa" był mocny mentalnie i wchodził w lepszy kontakt z ludźmi, z drużyną. "Dziekan" to było moje przekleństwo. Jeżeli chciałem zrobić z nim rozmowę po meczu, musiałem czekać przynajmniej godzinę. Darek jeszcze szykował się w szatni. Kąpał się, psikał perfumami. Gdy klub opuszczały już sprzątaczki, nagle wychodził on - wyglądał tak, jakby wybierał się na drogi bankiet. Ale czekałem, bo było warto.
Najbardziej nieodgadniona postać dla pana?
Przez długi czas był nią Kuba Błaszczykowski. Ale jeszcze bardziej - Władysław Żmuda. Później kolegowaliśmy się, zostaliśmy sąsiadami, bo Władek też mieszka w Milanówku. Obaj byli małomówni, dyskretni w wypowiedziach. Człowiek z jednej strony chciał porozmawiać, z drugiej trochę się bał - mam tu na myśli Władka Żmudę. Bo fuknie czy burknie. Władek mówił, że mieszkał podczas zgrupowania z Kaziem Deyną. Jeden odludek, drugi odludek. Fenomenalnie się ze sobą czuli, nie musieli w ogóle nic mówić.
Z Kubą wzruszyliście się w Arłamowie.
I to bardzo. Umawialiśmy się na wywiad bardzo długo, zrobiliśmy go w końcu ostatniego dnia zgrupowania. Zanim usiedliśmy, widziałem przez pół godziny, jak Kuba zajmował się dziećmi z fundacji. Rozmawiał, kopał piłkę na korytarzu, z każdym. Mnie się gęba otwierała coraz bardziej, potwornie mnie to wzruszyło. To była rozmowa o charakterach. W trakcie wywiadu mieliśmy szklane oczy.
A największy charakter reprezentacji?
Przez moje lata?
Tak, interpretacja dowolna.
Lesław Ćmikiewicz ze względu na to, że wielkim piłkarzem nie był, ale jego przykład pokazuje, w jaki sposób takiego człowieka trzeba wkomponować w zespół, by on był elementem niezbędnym. Drugi przykład: Grzegorz Lato. Gdyby ktoś zobaczył jego początki, to stwierdziłby, że on nie nadaje się do gry w piłkę. Został wielkim piłkarzem, kto wie, czy nie największym w historii polskiego futbolu.
Ciekawa opinia, zwłaszcza w dobie Roberta Lewandowskiego, a wcześniej Zbigniewa Bońka.
Policzmy osiągnięcia Laty: dwa brązowe medale mistrzostw świata (1974 i 1982), korona króla strzelców mundialu 1974, do tego złoty i srebrny medal olimpijski. Oczywiście, Lato nie zrobił kariery klubowej na arenie międzynarodowej. Natomiast jeżeli ważymy osiągnięcia, w mojej opinii najlepszy jest Lato.
Nie zapominajmy jeszcze o jednym zawodniku: Kazimierzu Deynie. Będę się upierał, że był to najlepszy piłkarz, którego widziałem na własne oczy. Moim zdaniem nie było większego w historii polskiej piłki.
A najinteligentniejszy?
Piekielnie błyskotliwy był Artur Boruc. Z nim się fajnie rozmawiało. No i oczywiście Łukasz Fabiański. Fenomenalny piłkarz, człowiek.
Pytałem wcześniej, kiedy opadły panu ręce. A który moment był dla pana najprzyjemniejszy?
Mecz z Niemcami w Warszawie wygrany 2:0. Czułem wielką dumę. Nareszcie pojawiła się wiara w drużynę. Gdybyśmy z nimi nie wygrali, to w ogóle nie awansowalibyśmy na mistrzostwa Europy we Francji.
A negatywne wspomnienie?
A jest sens? OK, mam takie z Jackiem Góralskim. W Arłamowie staliśmy w strefie dla radia i telewizji. Był Janek Bednarek i Góralski. Janek rozmawiał z Rafałem Patyrą. Zapytałem Jacka, czy możemy w tym czasie zamienić dwa słowa. Powiedział, że jak udzieli wywiadu TVP. Zaraz dopytał mnie, czy jestem z Bydgoszczy (rodzinne miasto Góralskiego - przyp. red.). Odparłem, że wręcz przeciwnie. Gdy Góralski skończył swoją wypowiedź dla telewizji i znowu do niego podszedłem, rzucił tylko: "Teraz nie". A ja się nie będę napraszał. Mówimy jednak wyłącznie o sprawach zawodowych.
A dlaczego nie zobaczył pan gola puszczonego przez Tomasza Kuszczaka w meczu z Kolumbią na Stadionie Śląskim? Kuszczaka pokonał bramkarz rywali wybiciem z własnego pola karnego.
Czułem wtedy przerażenie. Piłka leciała w nasze pole karne, na coś spojrzałem, coś zacząłem opowiadać. Z siedzenia wyrwała mnie reakcja publiczności: szmer, jęk. Podniosłem głowę, widzę, że coś się dzieje. Ale skąd ta piłka wzięła się w bramce i przeleciała nad Kuszczakiem? Ich bramkarz się cieszył, też nie rozumiałem dlaczego. Ktoś mi musiał szybko powiedzieć, co się stało.
Najlepsza pamiątka z delegacji?
Jeden z telewizyjnych producentów powiedział, że w Korei trzeba zegarki kupować. Poszliśmy w kilku do jakiegoś pana. W jakiś sposób doszliśmy do porozumienia, co chcemy. Otworzył klapę w podłodze, wyjął specjalne pudło i tam były zegarki, jakie człowiek chciał. Nakupowaliśmy tego, po 100 dolarów za sztukę. Z jednym z tych Rolexów poszedłem w Polsce do zegarmistrza, bo po czasie przestał chodzić. Okazało się, że ma siedemdziesiąt procent oryginalnych części. Jak oni to robili i jak im się opłacało sprzedawać je po sto dolarów? Nie mam pojęcia. W każdym razie - mam te Rolexy do dziś, w torebce. Po to, by raz na rok założyć sobie na rękę.
Mecz z Belgią na Stadionie Narodowym w czerwcu, po którym pożegnał pana Robert Lewandowski, był pana ostatnim w karierze. Odszedł pan z Polskiego Radia na emeryturę.
I to była moja decyzja. Przez 40 lat pracowałem non stop, przez sześć dni w tygodniu. Przyszła pora powiedzieć "dość".
Nie brakuje panu prądu?
Nie, w końcu odszedł mi stres. Nie muszę się już ciągle martwić, że zmienią zawodnika w ostatniej chwili przed meczem, tak jak Ronaldo przed finałem mundialu Francja - Brazylia w 1998 r. Nawet mam kartkę z Ronaldo w pierwszym składzie. Chciano mi ją zabrać, gdy obsługa na stadionie rozdawała nowe, ale zdążyłem schować do plecaka.
Teraz mam więcej czasu. Czytam książki, jeżdżę na rowerze. Zajmuję się wnukiem, bo dla córki nie miałem czasu, gdy dorastała. Pracuję sobie w ogrodzie. Nie muszę już wiedzieć, kto przeszedł z klubu do klubu i za ile. To świetne uczucie. Poza tym, za 10 lat komentatorzy nie będą potrzebni.
Dlaczego?
Z mojego punktu widzenia ewoluuje to w złą stronę, ale ja już jestem tylko obserwatorem. Byłem dziennikarzem w najlepszym czasie.
Przez dwie godziny rozmowy wypalił pan z pół paczki papierosów, ubrania mogę chyba wyrzucić do kosza, ale nie użył pan żadnego wulgaryzmu, mimo że to tylko rozmowa pisana. A wiemy, że równie piękne włada pan ostrzejszym językiem.
Nigdy nie zdarzyło mi się zakląć na wizji. Kiedyś jednak postanowiłem, że zrobię wyjątek.
Ale nie zrobił pan.
Wymyśliłem sobie, że gdy Polska dojdzie do finału mistrzostw świata i przegra po rzutach karnych, to po ostatnim kopnięciu piłki wyrażę emocje w sposób zdecydowany. Skoro nie będzie mi to dane, mogę podzielić się tą myślą. Powiedziałbym tak, jak pomyśleliby wówczas wszyscy Polacy: "Nosz kurwa jego mać".
rozmawiał Mateusz Skwierawski, WP SportoweFakty
Polak włączył telewizję w Rosji. "Nie mogłem w to uwierzyć"
Grzegorz Krychowiak wspiera Macieja Rybusa. "Jest łatwym celem"