Tydzień temu po meczu z Viktorią Pilzno (5:1), w którym Robert Lewandowski skompletował hat-trick, znany kataloński dziennikarz Toni Juanmarti nazwał Polaka "Robotowskim".
"Była presja. Były oczekiwania. Ale on sobie z tym radzi. Robi, co chce" - obwieścił Juanmarti po meczu Barcy z najsłabszym rywalem w grupie. Drużyną, w której gra trzech byłych piłkarzy polskich klubów. I to takich, dla których PKO Ekstraklasa okazała się za trudna.
"Robotowski". To efektowna gra słów, ale krzywdząca dla Polaka. We wtorek w Monachium widzieliśmy przecież nie robota, nie maszynę do zdobywania bramek, nie potrafiące grać bez ustanku perpetuum mobile, lecz człowieka z krwi i kości. I to zupełnie normalne, że zdarzają mu się momenty słabości. Jego nieszczęście polega na tym, że patrzy na nie cały świat.
ZOBACZ WIDEO: Kiedy Lewandowski usłyszał to pytanie, aż zadrżał. Odpowiedział: tylko nie to!
O piłkarzach, którzy panują nad emocjami, mówi się, że nie mają układu nerwowego. Do tej grupy zalicza się też "Lewego", ale to kolejne wypaczenie. Jego ciało napędza nie akumulator, tylko serce, które czasem zabije mocniej. Jak we wtorek. Trudno wyobrazić sobie w piłce klubowej mecz, który miałby dla niego większy ciężar gatunkowy, niż powrót na Allianz Arenę ledwie dwa miesiące po wyprowadzce z niej. I nie ma w tym nic dziwnego, że go nie udźwignął.
Oczekiwania wobec niego były olbrzymie. Miał utrzeć nosa Bawarczykom, udowodnić, że latem dokonał właściwego wyboru i odczarować dla Dumy Katalonii Monachium, co nie udało się nawet Lionelowi Messiemu. Ma nieść Barcę na barkach niczym Atlas dźwigał sklepienie niebieskie. Tyle że to nie grecki mit, a prawdziwe życie. Lewandowski robi na boisku rzeczy niesłychane, ale nie jest bogiem ani nawet herosem, tylko zwykłym śmiertelnikiem.
Ciężar wtorkowego meczu go nie przygniótł, nie sparaliżował, ale jednak sprawił, że w polu karnym nie był sobą. W pierwszej połowie miał dwie dobre okazje i żadnej nie wykorzystał, choć w innych okolicznościach zamieniłby je na gola z zamkniętymi oczami. Nie wykorzystał też prezentu od Manuela Neuera, bo dał się przepchnąć Dayotowi Upamecano. A raz zbyt długo czekał z oddaniem strzału i w końcu zablokował go Noussair Mazraoui.
Kibice na Allianz Arenie przecierali oczy ze zdumienia i nie mogli uwierzyć w to, co widzą. Zastanawiali się, czy to ten sam "Lewy", który na tym stadionie strzelił dla ich klubu 188 goli. Gdyby nie był człowiekiem, to powiedziałbym, że monachijskie powietrze zadziałało na niego jak kryptonit na supermana.
Ale przecież, o czym zdajemy się zbyt często zapominać, jest jednym z nas. Pamiętajmy o tym w przededniu mundialu, kiedy nałożymy na niego niemożliwą do udźwignięcia presję. Żeby po nieudanym występie Polski Lewandowski sam nie musiał krzyczeć jak w 2018 roku po turnieju w Rosji: "Jestem człowiekiem, nie maszyną".
We wtorek dowiedzieliśmy się też czegoś o samych sobie. Nie wzrusza nas już, że w absolutnym hicie Ligi Mistrzów wszystkie oczy są skierowane są na naszego rodaka. Dwa-trzy pokolenia kibiców sądzi, że tak było i będzie. Tak jak pokoleniu JPII wydawało się, że papieżem zawsze jest Polak. Spowszedniało nam, że Lewandowski jest najlepszym napastnikiem świata.
Zapomnieliśmy, jak polskim rekordzistą w Lidze Mistrzów był "Gucio" Warzycha, którego ogólny dorobek (8) "Lewy" kompletuje teraz co sezon. W fazie grupowej. Nie pamiętamy już, jak latami czekaliśmy na polską bramkę w Champions League, a świętem był gol Marka Saganowskiego. Jak zazdrościliśmy nawet Białorusinom Aleksandra Hleba.
Lewandowski zabrał nas w kosmiczną podróż, ale ta odyseja powoli dobiega końca, a powrót na ziemię będzie brutalnym zderzeniem z rzeczywistością. Dlatego wybaczajmy mu takie wieczory jak ten wtorkowy w Monachium. To był potrzebny nam wszystkim zimny prysznic.
Maciej Kmita, dziennikarz WP SportoweFakty
Czytaj także:
Zobacz, kiedy kolejny mecz FC Barcelony w Lidze Mistrzów
Liga Mistrzów. Wyniki wtorkowych meczów