Przypominamy ten wywiad, ponieważ Łukasz Piszczek jest nominowany w plebiscycie Wirtualnej Polski - Herosi w kategorii Największe Serce.
26 kwietnia ma premierę książka. "Łukasz Piszczek. Mentalność sportowca", napisana z psychologiem sportowym, Kamilem Wódką. Dzień wcześniej Piszczek spotka się z kibicami na PGE Narodowym. - Chciałbym, byśmy odchodzili od kojarzenia pracy psychologa w sporcie z problemami - mówi.
w rozmowie z WP SportoweFakty "Piszczu" opowiada o najtrudniejszych momentach kariery - poważnych kontuzjach, chwilach zwątpienia, aferze korupcyjnej, czy łzach po finale Ligi Mistrzów.
Piszczek mówi też m.in. o swojej relacji z Robertem Lewandowskim. - Na początku w Dortmundzie mieszkaliśmy dom w dom. Regularnie u siebie gościliśmy. Potem nie dogadaliśmy się na pewnych płaszczyznach - ocenia.
Były obrońca kadry miał propozycję, by zostać asystentem Fernando Santosa w reprezentacji. Tłumaczy, dlaczego odmówił portugalskiemu selekcjonerowi.
Dariusz Faron, WP SportoweFakty: Agnieszka Radwańska opowiadała kiedyś, że "jej ciało jest w kawałeczkach, a stawy to permanentne zapalenie". Z panem też jest tak źle?
Łukasz Piszczek, były reprezentant Polski, dwukrotny mistrz Niemiec z Borussią Dortmund, finalista Ligi Mistrzów z 2013 roku: Funkcjonuję w miarę normalnie. W sumie 15 miesięcy leczyłem kontuzję kostki, której nabawiłem się na trzecioligowych boiskach. Graliśmy na Ślęzie Wrocław, źle upadłem. Trudny uraz do wyleczenia, skończyło się operacją. Gdy wypadłem z rytmu, odezwały się plecy, prawa kostka czy lewe biodro. Parę rzeczy dokucza. Podobnie jak Agnieszka, przyzwyczaiłem się w czasie kariery do bólu. Ale nie myślę o nim cały czas. Są słabsze momenty, lecz jest też dużo dobrych.
Ile pan przeszedł operacji?
Cztery. Uchroniłem kolano, którego operacja groziła mi przed mistrzostwami świata w Rosji. W meczu eliminacyjnym z Czarnogórą w Warszawie mocno ucierpiało. Na rezonansie wychodziło, że trzeba operować, ale lekarze złapali kolano w ręce: "jest stabilne, jak popracujesz, możesz wyjść z tego bez zabiegu". Miałem zoperowane oba biodra, gdzie wskutek dużych obciążeń doszło do zmian. W 2013 roku wstawiono mi siatki do pachwiny. No i teraz kostka.
ZOBACZ WIDEO: Zobacz obrady kapituły plebiscytu Herosi WP! Jóźwik, Małysz, Świderski i Korzeniowski wybrali nominowanych
Przychodzi pan do Bundesligi jako młody chłopak i praktycznie od razu "gong" - poważna kontuzja biodra.
To był drugi sezon w Herthcie. Nieźle zacząłem okres przygotowawczy, w kwalifikacjach do Ligi Europy strzeliłem trzy bramki Nistru Otaci. Potem graliśmy spotkanie pucharowe w Irlandii. Wpadłem między dwóch zawodników, pociągnąłem biodro. Od razu wiedziałem, że to się dobrze nie skończy. W szatni nie mogłem założyć skarpetki. Lekarze próbowali mnie doprowadzić do porządku, ale ból nie ustępował. Łącznie męczyłem się osiem miesięcy.
Przez miesiąc lekarze nie potrafili pana zdiagnozować.
Tak, bardzo trudna sytuacja. Jesteś młody i w głowie cały czas siedzi myśl, że coś ci ucieka. Nie chciałem się pogodzić z tym, co się dzieje. W książce piszemy z Kamilem Wódką, że to był wręcz okres żałoby. Nieźle grałem i nagle taki cios. Nie wiesz, co ci dolega. Jeden rezonans, drugi, trzeci i ciągle nic. Lekarze rozkładali ręce. Okazało się, że wystarczył prosty rentgen bioder. Wykazał, że są narośla i naruszony obrąbek w biodrze. Trafiliśmy na doktora Weilera. Uświadomił mi, że bez operacji się nie obędzie. Czułem strach, bo nigdy wcześniej nie miałem zabiegu. Siódmy miesiąc rehabilitacji, przewracam się w nocy na bok i nadal czuję ukłucie w biodrze. Nic miłego. Na szczęście w końcu ból puścił i głowa też zaczęła funkcjonować lepiej.
Wykorzystałem rehabilitację, by wzmocnić siłę mięśni. Bo gdy przyjechałem do Niemiec, byłem chucherkiem. W moim debiucie Grek Sotiris Kirjakos z Eintrachtu Frankfurt dosłownie zniszczył mnie fizycznie. Wystarczy spojrzeć na zdjęcie z tamtego meczu i nasze postury, by zrozumieć, że nie mogło być inaczej. Musiałem stać się facetem, który nie da się łatwo przepchnąć.
W 2013 roku świadomie niszczył pan swoje ciało, grając z kontuzją biodra, byleby dociągnąć do finału Ligi Mistrzów. Wiedział pan, jakie organizm wysyła sygnały.
Wiedziałem i nie. Miałem świadomość, że jest kłopot z biodrem. Nie przypuszczałem, że dojdziemy w Lidze Mistrzów do finału. Brałem środki przeciwzapalne, by uśmierzyć ból. Nie było po mnie widać, bym miał poważny problem. Na boisku dawałem radę. Dopiero po operacji uświadomiłem sobie, jak bardzo igrałem ze swoim zdrowiem. Lekarz powiedział, że przez ostatnie pół roku nie widział biodra w tak złym stanie. I że mam 50 procent szans na powrót do piłki. Miałem rozwaloną chrząstkę, więc doktor nawiercił kość, by wytworzyło się krwawienie i powstało coś na wzór nowej chrząstki. Mocno ryzykowałem, ale przeżyłem w Lidze Mistrzów wspaniałą przygodę. Wygranie jej byłoby spełnieniem marzeń.
Zaraz będzie 10. rocznica finału Bayern – Borussia na Wembley. Co czuje piłkarz, który wychodzi na murawę, by rozegrać taki mecz?
Dopiero około 20. minuty odciąłem się od różnych złych myśli. To był trzeci z rzędu bardzo intensywny rok, gdzie non stop towarzyszyła mi presja. Zmęczenie mentalne dało o sobie znać. Miałem wątpliwości, czy dam radę. Jako drużyna zaczęliśmy dobrze, ale czułem, że działa na mnie stres. Z biegiem meczu było coraz lepiej, choć w jednej z ostatnich akcji, przy decydującym golu Arjena Robbena, mogłem się pewnie zachować lepiej, tak jak pozostali koledzy z obrony.
Jeden z trudniejszych momentów w karierze?
Rzadko płaczę na boisku, a wtedy po końcowym gwizdku się zdarzyło. Czułem żal z powodu wyniku, poza tym czekała mnie operacja. Tyle poświęciłem, a nie udało się wygrać. Choć przecież sam awans do finału był niespodzianką i sukcesem. Po meczu zaplanowano bankiet. Parę osób się bawiło, bo mieliśmy za sobą udany rok. Ale ja jako zawodnik mocno rozpamiętywałem porażki. Nie spływały po mnie. Trzeba było wstać i się otrzepać. Tyle że koledzy zaczęli nowy sezon, a ja - rehabilitację po operacji. Zabieg trwał 3,5 godziny. Lekarze musieli zdecydować, czy robią dwie rzeczy od razu, czy trafię na stół drugi raz. Wybrali pierwszą opcję. Gdy doktor powiedział, że mogę nie wrócić na boisko, przeżyłem szok. Zacząłem przekonywać samego siebie, że dam radę. Ale podczas rehabilitacji nie tęskniłem za piłką.
Wypalenie?
Na pewno znak, że coś jest nie tak. Zadzwoniłem do menedżera, Bartka Bolka. "Słuchaj, nie idzie to w dobrą stronę. Potrzebuję pomocy". Piłka przestała mi sprawiać radość. Gdy wracałem po kontuzji, sam narzuciłem sobie oczekiwania, że wejdę na boisko i od razu będzie jak dawniej. Tymczasem musiałem się budować od zera. Brak czucia piłki był widoczny. Drużyna znalazła się w trudnej sytuacji. Rozgrywaliśmy średni sezon, mieliśmy dużo kontuzji. W spotkaniu z Mainz trener Klopp mnie wystawił, choć w ogóle nie byłem przygotowany fizycznie. Zagrałem 90 minut.
Rozmawiał pan z nim o tym przed meczem?
Oczywiście. Starał się mnie przekonać, że sobie poradzę. Miałem duże wątpliwości. Wygraliśmy 1:0, a Klopp powiedział w pomeczowym wywiadzie, że grał dwoma zawodnikami po urazach, bez przygotowania fizycznego. Tamten mecz pokazał, jak funkcjonuje piłka. Jeśli ktoś łapie kontuzję, a ty masz dwie nogi i jesteś choć trochę zdrowy, wrzucają cię w ten młyn. Musisz sobie radzić.
Pana tata powiedział mi kiedyś: w tamtym czasie Borussia za bardzo eksploatowała zdrowie syna.
Aż tak daleko bym nie szedł. Świadomie braliśmy w tym udział. U Kloppa graliśmy intensywną piłkę. Możliwe, że odbiło się to na naszych organizmach. Ale gdybyśmy cofnęli czas, każdy bez wahania zrobiłby to samo. To nas budowało. Straciliśmy zdrowie, lecz jednocześnie wskoczyliśmy na wyższy poziom. W karierze klubowej jestem spełniony. Dwa mistrzostwa, trzy Puchary Niemiec, Superpuchary... Miałem szczęście do ludzi, ale to szczęście trzeba umieć wykorzystać. Jeśli trafiasz w szatni na wartościową osobę, warto jej słuchać i wyciągnąć coś dla siebie. To umiejętność graczy, którzy dotarli na bardzo wysoki poziom.
Jednocześnie pisze pan w książce, że trzeba uważać, gdy idzie się za starszymi kolegami z szatni. W 2011 roku został pan skazany za udział w aferze korupcyjnej.
To ciągle trudny temat. Zmienił mnie jako człowieka.
To znaczy?
Staram się być ostrożny, bo tamta historia odcisnęła piętno na całym moim życiu. Ale to też część mojej historii, której się nie wyprę. Muszę się z nią zmierzyć. Nie zdawałem sobie sprawy, jak wielki błąd popełniam. Dziś każdy patrzy na mnie jak na doświadczonego człowieka, który przebył długą drogę. Ale wtedy byłem młody. Zaufałem niektórym osobom. Uważałem je za godne tego zaufania, bo w szatni seniorskiej były od lat. Nie wyszedłem na tym dobrze.
Ma pan do siebie żal?
Pewnie, że tak. Dostałem nauczkę na przyszłość. Na swoim bardzo drastycznym przykładzie nauczyłem się, że nie zawsze trzeba robić to co grupa, i że każdy jest kowalem własnego losu.
Jak pan reaguje, gdy słyszy pan, że ktoś z korupcyjną przeszłością nie powinien pracować w reprezentacji?
Jeśli przez to, co się zdarzyło, ktoś twierdzi, że nie jestem wartościową osobą, cóż, może mieć swoje zdanie. Ja wiem, jakim jestem człowiekiem. Poniosłem karę za to, co zrobiłem. Popełniłem błąd, już tego nie zmienię. Wydaje mi się, że każdy zasługuje na drugą szansę. Ja ją otrzymałem i z dumą reprezentowałem Polskę. Natomiast nie chciałbym już ciągnąć tematu. Poruszam go w książce, do której odsyłam. Każdy może tam przeczytać, jaką drogę przeszedłem i co czułem w danych sytuacjach. Tutaj postawmy kropkę w tym wątku.
Książka skupia się na płaszczyźnie mentalnej, głowie sportowca. Który trener jest lepszym "psychologiem": Klopp czy Tuchel?
Klopp zbudował moją pozycję na arenie międzynarodowej. Niesamowicie potrafi budować piłkarzy, nawet małymi komunikatami. Powtarzał mi, że jestem jego najlepszym transferem. Pytanie, czy nie mówił tego dziesięciu innym zawodnikom (śmiech). Z kolei Tuchel, nawet gdy nie grałem, widział, jaki mam wpływ na szatnię.
Ostatnio trafiłem na artykuł z 2015 roku. Kontrowersyjna strona sportowa, która lubiła ostro krytykować. Tekst pisany w okresie, gdy u Tuchela nie grałem, bo wskoczył Matthias Ginter. 21 lat, przyszłość reprezentacji Niemiec. Artykuł wieszczył mój koniec w Bundeslidze i koniec polskiej Borussii. Dziś mogę się z tego pośmiać. Grałem w Dortmundzie 11 lat, przez większość czasu byłem znaczącą postacią.
Wróćmy do Tuchela. Przytrafiła mi się kontuzja, a tu wskoczył zawodnik, który wykręcał świetne liczby. Czego się Ginter nie dotknął, zamieniał w złoto. Byłem rozczarowany, że nie gram, ale nie miałem argumentów. Co mi pozostawało? Systematyczna praca. Tuchel nieraz dziękował przy wszystkich mnie czy Svenowi Benderowi. On też nie występował regularnie, a na treningu dawał z siebie wszystko, nie obrażał się. Taki zawodnik ma dla drużyny ogromną wartość. Zawsze byłem piłkarzem zespołowym. Jakością w treningu wywierałem presję na tych, którzy grali. Psycholog powtarzał: "Trenuj na sto procent. Bądź gotowy". Więc zasuwałem. Przyszedł okres zimowy i Tuchel znów na mnie postawił. Po kilku meczach powiedział, że widzi u mnie radość z gry w piłkę. Docenia wykonaną pracę i podoba mu się, jak podchodzę do zawodu. Tym też mnie zbudował. Zmotywował do jeszcze lepszej pracy.
To czemu pod koniec waszej współpracy w Borussii miał pan spięcie z Tuchelem?
Przechodziliśmy trudny okres. Pytał pan o najtrudniejsze momenty w karierze – jednym z nich był wybuch bomby przy naszym autokarze przed meczem Ligi Mistrzów z Monako. Właśnie w tamtym czasie doszło do nieporozumienia między mną i Tuchelem. Nie wchodząc w szczegóły, w Monako zareagowałem na boisku nie tak, jak trzeba. Nie odnosiłem się bezpośrednio do trenera, ale swoim zachowaniem, gestami nie okazałem należytego szacunku. Tuchel wziął mnie na rozmowę. Powiedział, że jest zdziwiony moją reakcją, bo zna mnie jako człowieka i wie, że coś takiego wcześniej mi się nie przytrafiało. Zapytał, co jest przyczyną.
- Trenerze, ostatnie tygodnie nie były łatwe. Emocje wzięły górę.
Przeprosiłem go za swoje gesty. Bardzo szybko wyjaśniliśmy tę sytuację i nie było między nami żadnego konfliktu.
Skoro wrócił pan do wybuchu bomby i meczu z Monako – nie do pomyślenia było dla mnie, że dzień po takim incydencie macie wybiec na boisko.
Futbol to biznes, maszyna musi się kręcić, ale jesteśmy tylko ludźmi. Tymczasem potraktowano nas jak atrakcję w wesołym miasteczku lub cyrku. "Show must go on" (show musi trwać - przyp. red.). Gdybyśmy wtedy nie wyszli na mecz, na pewno wielu by nas zrozumiało. Ale spotkanie się odbyło. Nie za wiele z niego pamiętam. Ostatnio wyświetliło mi się w internecie, że podałem do Kyliana Mbappe, który wyszedł sam na sam. Błędy zdarzają się w piłce każdemu. Ktoś zapyta: jak mogłeś tak zagrać?! Ale powtórzę: piłkarz też jest tylko człowiekiem. Ważne, by umieć sobie radzić z błędami i ich nie powielać.
Pamiętam, jak pana ojciec opowiadał mi, że kiedy odwiedził pana tuż po akcji z wybuchem, pierwszego wieczoru milczeliście, bo temat był zbyt trudny, by o nim rozmawiać.
Nie jesteśmy specjalnie wylewni, ale lubimy mieć tego drugiego obok siebie. Jestem rodzinnym facetem. Sama obecność bliskich osób jest dla mnie istotna. Pewnie dlatego tata tak to wspomina.
Po dużym błędzie piłkarz z reguły się podłamuje. Pan twierdzi, że najczęściej wrzucał wyższy bieg.
To była kwestia ambicji. Jako młody chłopak po pomyłce od razu myślałem, że nie jestem tak słaby, jak moje ostatnie zagranie. Chciałem to pokazać. Potem wspinałem się po szczeblach kariery. Pracowałem już z psychologiem i wiedziałem, że jeden błąd nie może zaburzyć mojej drogi. Gdy jesteś wysoko, włącza się myślenie, by nie spaść. Tak samo jak w meczu. Niektórzy przy prowadzeniu 1:0 czasem tak bardzo chcą wygrać, że nieświadomie zaciągają hamulec ręczny. Co jest niepotrzebne. Nie ryzykują. Nie grają odważnie. Brakuje im swobody, bo ciężko ją mieć, gdy myślisz tylko o dowiezieniu wyniku. Wiem, że w takiej sytuacji można zareagować zupełnie inaczej. Nie myśleć o tym, co mogę stracić, ale patrzeć, co mogę zyskać.
Problemy psychiczne to w piłkarskiej szatni ciągle temat tabu?
Coraz rzadziej. Chciałbym, byśmy odchodzili od kojarzenia pracy psychologa w sporcie z problemami. Owszem – czasem one się zdarzają. Kiedyś pracę mentalną zamykało się w stwierdzeniu, że "trzeba być twardym". Dziś piłkarze są świadomi. Wiedzą, że psycholog pomaga wyjść z dołka. Głowa może gorzej działać zarówno w czwartej lidze, jak i półfinale Ligi Mistrzów.
Powiedział pan przed chwilą: futbol to czysty biznes, a my jesteśmy tylko ludźmi. Rozwińmy.
Przez 17 lat funkcjonowałem w profesjonalnej piłce. Jesteś w klubie ileś lat, sporo wygrałeś i myślisz, że coś ci się należy. A to tak nie działa. Władze klubu patrzą na tu i teraz. Co możesz dać drużynie w najbliższym roku. Nie ma się jednak co obrażać, taki jest świat. Jeśli piłkarz w miarę szybko to zrozumie, jest w stanie funkcjonować dużo lepiej.
Nawiązuje pan zapewne do przedostatniego roku w Borussii, gdy czekał pan na ofertę nowego kontraktu, a klub wcale się do tego nie kwapił.
Tak. Wpadłem w pułapkę, którą sam na siebie zastawiłem. Przepracowałem to z psychologiem i poszliśmy w bardzo dobrą stronę. Wiedziałem, że jeśli będę myślał o kontrakcie, nie pokażę pełni możliwości. Wielu piłkarzy ma z tym problem. Koledzy mówili: "nie rozumiem, czemu Borussia nie chce przedłużyć twojej umowy, jaki to dla nich kłopot?". Lat przybywa, ktoś zawsze może wrzucić cię do szuflady z napisem: "stary, wolny, nie nadąża". Przez chwilę czułem się trochę niepotrzebny. Ale szybko zrozumiałem, że dużo zależy ode mnie. Że muszę pokazać jakość tu i teraz. Zamiast analizować, czy zagrałem dobrą piłkę, trzeba myśleć o następnej.
W wielu ostatnich wywiadach pytano pana, czy wiąże pan przyszłość z pracą trenera. A pan uciekał od jednoznacznej deklaracji.
Uprawnienia trenerskie już mam. Pozwalają mi prowadzić LKS Goczałkowice w III lidze, ewentualnie pracować szczebel wyżej. Nie zamykam się na żadne rozwiązania. Ostatnio pan Darek Szpakowski zapytał mnie, czy widzę się w reprezentacji Polski. Podchodzę do zawodu z dużą pokorą. Wiem, jak dużo trzeba poświęcić i osiągnąć, by w ogóle myśleć o kadrze. Prędzej czy później podejmę jednak kroki, by samodzielnie poprowadzić jakiś zespół.
Po nominacji Fernando Santosa na selekcjonera miał pan ofertę dołączenia do jego sztabu. Dlaczego pan odmówił?
Staram się być człowiekiem odpowiedzialnym. Pewnie można byłoby popłynąć na fali euforii, stwierdzić, że przecież super być asystentem w kadrze. Wiem jednak, że to obowiązki, z których musisz się wywiązać. Jestem w takim okresie, że nie mógłbym w stu procentach skoncentrować się na pracy w sztabie. Chcę, by to wybrzmiało bardzo mocno - dla mnie to duża nobilitacja, że w ogóle pojawił się taki pomysł. Odbyłem spotkanie z Fernando Santosem. Wszystko działo się bardzo szybko. Tak jak mówię – staram się być odpowiedzialny. Nie mogę z dnia na dzień zostawić różnych projektów. Życie to wybory. Dlatego poinformowałem prezesa Kuleszę, że nie mogę dołączyć do sztabu Fernando Santosa. Ale mocno kibicuję, by reprezentacja awansowała na ME.
Cezary Kucharski opowiadał niedawno na łamach Onetu i "Przeglądu Sportowego", że pan i Kuba Błaszczykowski mieliście konflikt z Robertem Lewandowskim. Zacytuję: Pierwszy [powód] to różnica charakterów między nimi. A drugi to wywiad Lewandowskiego, w którym powiedział, że na początku w Niemczech nikt mu nie pomagał – było mu ciężko, miał trudno. Słyszałem, że rodziny Piszczka i Błaszczykowskiego poczuły się urażone". Prawda czy fałsz?
Byliśmy wtedy bardzo młodymi ludźmi, którzy pewne rzeczy za bardzo brali do siebie. Mam teraz z Robertem normalny kontakt. Jeśli się widzimy, możemy porozmawiać spokojnie na różne tematy.
Ale w Borussii bywało różnie.
Jak w każdej drużynie. Podczas meczu nigdy nie było widać po nas nieporozumień, niedomówień. Zawsze graliśmy do jednej bramki. A że poza boiskiem mieliśmy większy bądź mniejszy kontakt? Na początku w Dortmundzie mieszkaliśmy dom w dom, regularnie u siebie gościliśmy. Potem, nie wchodząc w szczegóły, nie dogadaliśmy się na pewnych płaszczyznach. Choć "nie dogadali się" to pewnie zbyt duże słowo. Mieliśmy inne podejście do różnych spraw. Brakowało nam doświadczenia, być może za bardzo kierowaliśmy się swoim ego.
Z biegiem czasu rozumiesz, że ktoś powiedział coś w wywiadzie, ale może miał na myśli coś innego? Do pewnych rzeczy się dorasta. Dla mnie to już przeszłość. Zaznaczam, że mogę mówić tylko za siebie. Nie wiem, jakie relacje z Robertem ma Kuba Błaszczykowski. Ja od dawna nie mam w jego kierunku żadnych złych myśli. Po finale Ligi Mistrzów, wygranym przez Bayern trzy lata temu, napisałem mu SMS, że cieszę się, że przynajmniej on mógł zdobyć to, po co nie udało nam się sięgnąć w Dortmundzie. Zawsze będę miał wielki szacunek do tego, co osiągnął.
Opowiadał pan, że z Tuchelem szybko wyjaśnił nieporozumienie. Miał pan kiedyś podobną rozmowę z Lewandowskim?
Nie. Graliśmy razem w reprezentacji i podchodziliśmy do tego profesjonalnie. Jeśli trzeba było o czymś porozmawiać, nigdy nie mieliśmy z tym problemu. Były dobre chwile, a potem trochę niedomówień, ale z biegiem czasu one się rozmyły. Gdybym miał obecną wiedzę, pewnie starałbym się szczerze porozmawiać i szybko wyjaśnić nieporozumienia, ale wtedy nie byłem może na tyle dojrzały. Natomiast to normalna sprawa, że między facetami czasem są w szatni niedomówienia. Nigdy nie myślałem, że nienawidzę tego czy tamtego gościa. Staram się nie trzymać w sobie złych emocji. Jeśli z kimś mi jest nie po drodze, po prostu nie mam z nim kontaktu.
Lewandowski to dobry kapitan?
Pytanie, co to znaczy dobry kapitan.
Proszę zastosować własne kryteria.
Kapitan musi pokazać na boisku, że jest wiodącą postacią. Przed tym, jak drużyna zaproponowała, bym był wicekapitanem Borussii, w trakcie rozmów z władzami klubu powiedziałem: "Słuchajcie, nie będę co chwilę chodził do mediów i opowiadał, jak musi być. Nie mam takiego charakteru, mogę pełnić swoją rolę na boisku". Podchodziłem do tego w ten sposób, ale są różne modele bycia kapitanem.
To inaczej: pana model jest zbieżny z modelem Lewandowskiego?
Mamy inne charaktery. To naprawdę nie jest zero-jedynkowa kwestia. Robert jest bardzo doświadczony, gra na najwyższym poziomie od parunastu lat. Jeśli on uważa, że pewne rzeczy trzeba zrobić tak a nie inaczej, po prostu je robi.
Ucieka pan od odpowiedzi. Jako ważny piłkarz drużyny na pewno ma pan jakąś ocenę Lewandowskiego jako kapitana.
Nie. Po prostu tak do tego podchodzę. Ktoś ma opaskę, ale w każdej szatni jest grupa wiodących piłkarzy, którzy powinni brać na siebie ciężar. Naprawdę nie mam w głowie jednoznacznej odpowiedzi. Bo nie mam definicji, co to znaczy dobry kapitan.
Występ Polski na mundialu w Katarze: szklanka do połowy pełna czy pusta?
Z jednej strony, gdybym był w tamtej drużynie, powiedziałbym: "kurde, nie graliśmy super, ale osiągnęliśmy zakładany wynik". Jako były piłkarz wiem, że rezultat jest ponad wszystko. Gra? Za moich czasów też była na różnym poziomie. Grasz taki mecz jak z Argentyną i po prostu nie możesz być zadowolony. Ale z tyłu głowy jest, że osiągnąłeś cel. Mieliśmy szczęście, że Argentyńczycy nie strzelili jeszcze jednego gola. Wojtek Szczęsny był w Katarze w bardzo dobrej dyspozycji. Pamiętam opinie po spotkaniu z Francją, że zagraliśmy jak dobra europejska drużyna. Ale przegraliśmy. Pytanie, czy gdybyśmy nie cofnęli się trochę głębiej i nie skupili na kontrze, nie wygralibyśmy z Francuzami tego jednego meczu na dziesięć. Piłka nie jest zero-jedynkowa.
Jeśli trener i kapitan przekonują zaraz po mundialu, że nie było żadnej wielkiej kłótni o pieniądze, a kilka miesięcy później Łukasz Skorupski mówi coś zupełnie innego i kapitan przeprasza na konferencji za aferę premiową, to jako kibic tej drużyny nie czuje się pan oszukany?
Jest mi totalnie niezręcznie wypowiadać się w tej sytuacji. Życie nauczyło mnie, żeby nie oceniać czegoś, w czym nie uczestniczyłem. Bardzo łatwo wygłosić sąd, który może się okazać nieprawdziwy. Dlatego staram się być ostrożny. Według mnie, sytuacja nie była dobrze zarządzana komunikacyjnie przez całą grupę. Gdyby od początku był szczery przekaz: "tak, wiedzieliśmy, że są premie, których być nie powinno", pewnie wyglądałoby to inaczej. Rozumiem, że gdy jesteś w środku, czasem nie masz poczucia, że w danym momencie coś jest nieodpowiednie.
Lata mijają, a my ciągle wspominamy Euro 2016 i erę Nawałki. Nie za długo?
Nie osiągnęliśmy spektakularnego sukcesu, ale daliśmy kibicom radość. Kiedy oglądam gola strzelonego nam przez Portugalię w ćwierćfinale, mówię sobie: "kurde, jak mogliśmy stracić taką bramkę?!". Dziś kibice tęsknią jednak za tamtymi emocjami. Obecni reprezentanci też daliby dużo, żeby przeżyć coś podobnego. Na mundialu im się to udało, tyle że wynik sportowy został przysłonięty przez nie za dobrą grę w meczu z Argentyną i sytuację z premiami.
Pana nie ma już od dłuższego czasu. Niedługo w kadrze nie będzie Szczęsnego, Glika, Lewandowskiego. Mamy się bać?
Życie nie lubi próżni. Nie ma jednych zawodników, przychodzą następni.
Skoro mowa o następcach, to na koniec: nie ma pan w domu zniszczonych mebli? Pana ojciec mówił mi, że gdy szkolił piłkarsko synów, kinkiety były popękane od strzałów. Dodał, że synowie już wyszkoleni, ale zaraz się weźmie za wnuka.
Syn - Patryk, ma pięć lat. Pytam go czasem, czy ma ochotę pograć w piłkę. Nieraz zostaje z żołnierzykami i dinozaurami, innym razem przyjmuje zaproszenie na mecz. Lubi kopać mocno i wysoko. Na szczęście mamy w domu bardziej wytrzymałe lampy niż te nasze, goczałkowickie.
[b]Rozmawiał Dariusz Faron, dziennikarz WP SportoweFakty
[/b]