Pogoń Szczecin wykonała zadanie w ostatnim w sezonie meczu w PKO Ekstraklasie. Portowcy przeważali w konfrontacji z Radomiakiem i odnieśli w niej zwycięstwo 4:0 po uderzeniach do bramki Grosickiego, Łęgowskiego, Zahovicia oraz Gorgona. Pogoń pożegnała się efektownym zwycięstwem z kibicami na wypełnionym stadionie, ale nie mogła cieszyć się ze zdobycia medali mistrzostw Polski. Na trzecim stopniu podium stanął Lech Poznań.
- Wygraliśmy w wyraźny sposób. Zaczęliśmy dość powoli i pasywnie, ale później dość łatwo przejęliśmy inicjatywę. Ciągle denerwuje mnie skandal w poprzednim meczu z Górnikiem Zabrze i nie można o nim tak po prostu zapomnieć. To nie może dalej tak wyglądać pod względem sędziowania - mówi Jens Gustafsson, trener Pogoni na konferencji prasowej.
- Przed meczem z Radomiakiem mieliśmy wiele terapeutycznych rozmów. Trudno było nam pozbierać się po meczu z Górnikiem. To jest wstyd i skandal. Naprawdę boli nas finiszowanie na czwartym miejscu w takich okolicznościach - dodaje Szwed.
ZOBACZ WIDEO: Nieprawdopodobne sceny. Cieszył się z gola ze środka boiska, a po chwili...
Radomiak rozpoczął mecz całkiem odważnie, ale już pierwsza bramka Pogoni odebrała impet gościom. Ekipa z województwa mazowieckiego nie wykorzystała swoich szans na strzelenie gola na początku meczu i później miała je sporadycznie. Przy Twardowskiego dość gwałtownie zahamowała po dwóch ostatnich zwycięstwach pod wodzą Constantina Galcy.
- Pierwsza połowa była dobra i mieliśmy w niej sytuacje podbramkowe, których nie potrafiliśmy wykorzystać - analizuje trener Galca.
- W drugiej połowie byliśmy z kolei zbyt zrelaksowani i głowami na wakacjach. To także zasługa bardzo dobrej gry Pogoni. Być może dokonałem złych wyborów przy ustalaniu składu. W nowym sezonie to się nie wydarzy. Chcę, żeby moja drużyna była ambitna i na pewno nie zaprezentujemy się więcej tak, jak w drugiej połowie w Szczecinie - dodaje szkoleniowiec Radomiaka.
Czytaj także: Klub z PKO Ekstraklasy pokazał nietypową dla siebie koszulkę
Czytaj także: Minęło 18 lat. Majdan dostał 48 godzin. "Inaczej go zabijemy"