Kiedy młodszy pęcznieje z dumy na myśl o finale Ligi Mistrzów w Stambule, starszemu przeszły koło nosa play-offy w Serie B. Kiedy młodszy ma eldorado w Interze, starszy zmaga się z szarą codziennością w Regginie, której plany na awans pokrzyżowały karne punkty zabrane za długi.
Kiedy Simone znalazł się na świeczniku, Filippo mógł tylko przyznać: - Ja byłem lepszym piłkarzem, on jest lepszym trenerem.
Pamiętny 2000
Po derbach Mediolanu z 2003 roku, których stawką był awans do finału Ligi Mistrzów, Filippo szalał z radości. Wprawdzie nie miał tak dużego wpływu na awans Milanu jak strzelec gola Andrij Szewczenko czy bohater ostatniej akcji bramkarz Christian Abbiati, ale przecież jechał na swój pierwszy finał. Jak więc mógł się nie cieszyć. A czas pokazał, że wszystko, co najlepsze w jego karierze dopiero miało nastąpić.
Z kolei na Simone nie czekało już nic ciekawego do odegrania w roli napastnika. Niech będzie, że z wyjątkiem trzeciego i ostatniego występu w reprezentacji Włoch. Ale od tamtego roku do momentu zawieszenia butów na kołku, co nastąpiło w styczniu 2010, strzelił 14 goli. Bardziej był duchem niż piłkarzem. Stać go było na więcej.
W wieku 22 lat zetknął się z Lazio po raz pierwszy. Najpierw jako przeciwnik. To rzymianom strzelił swojego pierwszego gola w Serie A. Grał dla Piacenzy, tak jak parę lat wcześniej Filippo. Przepaść między jednym a drugim zasypał transfer młodszego do Lazio.
Klubu budowanego za gigantyczne pieniądze (z czasem okazało się, że za kredyty nie do spłacenia) i przez spektakularne transfery. W jednym miejscu i czasie znaleźli się między innymi Alessandro Nesta, Sinisa Mihajlović, Juan Sebastian Veron, Diego Simeone, Pavel Nedved, Dejan Stanković, Alen Boksić, Roberto Mancini i Marcelo Salas.
I do tego szacownego grona, kierowanego przez Svena-Goerana Erikssona, dołączył napastnik mający za sobą zaledwie jeden sezon w Serie A i 15 goli dla walczącego o utrzymanie klubu.
Kiedy wszyscy z góry przypisali mu rolę rezerwowego, on napisał własną historię: napastnika kluczowego w historycznym sezonie dla rzymskiego klubu. Częściej niż bardziej utytułowani koledzy wybiegał w ataku u boku Salasa i strzelił 7 goli.
14 maja 2000 roku do zwycięstwa w ostatniej kolejce nad Regginą 3:0 przyczynił się bramką z rzutu karnego, a później jak wszyscy czekał na wieści z Perugii, gdzie kończył opóźniony mecz na wodzie Juventus. Prawdopodobnie też wtedy bardziej niż kiedykolwiek modlił się o to, żeby bratu noga szczęśliwie się powinęła i nie wpłynął na zmianę wyniku 0:1. Udało się i młodszy stanął szczebel wyżej od starszego.
W tamtym sezonie gwiazdka Simone błyszczała jeszcze jaśniej w pucharach. W Lidze Mistrzów czuł się tak swobodnie jak na szkolnym boisku. Sypał gola za golem. Szczególny popis dał 12 marca 2000 roku, kiedy czterokrotnie pokonał bramkarza Olympique Marsylia.
Filippo, zwłaszcza po transferze do Milanu, rozegrał wiele wspaniałych meczów w europejskich pucharach i trafiał w finale Champions League, ale do wyczynu juniora nigdy się nie zbliżył. Tamten poker otworzył mu drzwi do reprezentacji i 29 marca w Barcelonie od 60. minuty spotkania z Hiszpanią przezwyciężał debiutancką tremę z pomocą brata - po raz pierwszy i ostatni zagrali w jednym zespole.
Byłoby prawie jak w bajce, gdyby na tym jednym sezonie się zatrzymać. Później jednak działo się tylko gorzej. Wyglądało tak, jakby beztroski i nieświadomy niczego początkujący alpinista z powodzeniem porwał się na Mount Everest, a później chadzał już tylko po Tatrach.
Wcześnie się wypalił, nie miał w sobie tego głodu i pazerności sępa, co Filippo, zdarzył mu się nawet aż czteroletni okres bez strzelonego gola. On zbrzydł, zbrzydło Lazio, które w opłakanym stanie zostawił Sergio Cragnotti i przejął Lotito.
Z wyjątkiem paru miesięcy spędzonych w Sampdorii i Atalancie pozostał rzymskiemu klubowi wierny do końca. Zdał sprzęt po 11 latach, 7 zdobytych trofeach i 55 strzelonych golach. W pamięci kibiców przetrwał jako symbol wielkiego Lazio i wierności barwom na dobre i złe.
Lekarz ze strażakiem
W trenerce spełniał się od początku. Juniorzy i juniorzy starsi Lazio znaleźli w nim króla Midasa, który prawie wszystko to, czego się dotknął, zamieniał w złoto. Albo w srebro. Wydawało się, że przynajmniej w tym wyścigu do Serie A wyprzedzi Filippo. Jednak Silvio Berlusconi dwa lata wcześniej niż Lotito zdobył się na odwagę. Dla Lotito to nawet nie był żaden akt odwagi. Bardziej - wygodna, dostępna i tania opcja. Taka dla świętego spokoju.
Po przegranych derbach Rzymu pracę stracił Stefano Pioli i siedem kolejek przed końcem sezonu 2015/16 zrobił się wakat w Lazio, a że nie było sensu spieszenia się z zatrudnieniem nowego szkoleniowca, dlatego nowe, krótkoterminowe zadanie dostał Inzaghi. Ot, rutynowa praktyka, zwana pomostową.
W poczekalni już siedział Marcelo Bielsa, który miał dodać koloru szarej drużynie. Pomysł z Argentyńczykiem kazał młodemu trenerowi zrobić krok w tył, ale już nie do młodzieży. Czekało na niego stanowisko w trzecioligowej Salernitanie, drugim klubie Lotito.
Zamiast prostować, to komplikowały się sprawy w Lazio. Bielsa jedną ręką podpisał stosowne papiery, a drugą przekazał listę transferowych życzeń i był nieugięty w ich egzekwowaniu. W swojej wersji Lotito przedstawił go jako niepoważnego człowieka, który co chwila zmieniał zdanie.
Kupili mu jednego piłkarza, on chciał drugiego. Jak z kolei sprowadzili tamtego, to też okazał się niewłaściwy. Stale wybrzydzał i marudził, a jeszcze zamiast przylecieć do Rzymu, to wszystkie rozkazy wydawał telefonicznie z Argentyny. Po jednej z takich rozmów na odległość Bielsy z dyrektorem sportowym Iglim Tare, siedzący z boku Lotito nie wytrzymał, wyrwał słuchawkę Albańczykowi i wypalił: - Panie Bielsa, a idź pan do cholery!
To oczywiście wersja przeznaczona do druku, w tej mówionej padły grubsze słowa. Nim na dobre się zaczął, już skończył ten romans i Lazio niemal w przededniu wyjazdu na pierwsze letnie zgrupowanie zostało bez trenera. Zmieniono więc plany wobec Inzaghiego.
Niedoświadczony trener rzucił na rzymski klub inne światło. Jak lekarz uzdrowił to, co było chore. Po pierwsze - stworzył w zespole świetną atmosferę. - Jesteśmy jak rodzina - mówił Sergiej Milinković-Savić. Tę chemię i wspólną energię między nimi wyczuwało się na odległość.
Po drugie – przywrócił Lazio kibicom. A nie było o to wcale łatwo. Wojna między fanami a Lotito trwała wiele lat. Mieli go za skąpca, manipulanta, szkodnika i oszusta. Przez długi czas był przedmiotem słownych ataków, wrogiem numer 1 całej Curva Nord, zmusili go do wynajęcia osobistej ochrony.
Bez względu na wyniki atmosfera na Stadio Olimpico długo była trudna do zniesienia. Nie tylko dla samego szefa klubu i jego najbliższego współpracownika Tare, ale i piłkarzy. Lotito nie chciał iść na ustępstwa, jego słowa i czyny częściej dolewały tylko benzyny do ognia.
Z gaśnicą więc biegał Inzaghi. Kibice dla niego zaczęli zapełniać trybuny. Dali mu wielki kredyt zaufania, który on spłacił. Spokojny, kulturalny i oddany barwom - taki im się podobał przez całych pięć sezonów.
Od kwietnia 2016 roku do połowy 2021 roku nie było w całej Serie A trenera dłużej pracującego w jednym klubie. Na wysokiej fali utrzymywały go wyniki: Superpuchar Włoch, Puchar Włoch, kolejny Superpuchar. Po 13 latach wprowadził Lazio do Ligi Mistrzów, a po 20 latach pokonał fazę grupową, z passą 21 ligowych meczów bez porażki pobił klubowy rekord.
Czwarty finał, drugi Włoch
Z racji sukcesów osiąganych z Lazio grubo ponad stan był pierwszym wyborem Interu, który po zdetronizowaniu Juventusu opuszczał Antonio Conte. Zarazem oczywistym wyborem, bo tak jak poprzednik zakochany i niemal ślepo przywiązany do systemu 1-3-5-2. Zresztą za ten taktyczny upór, brak elastyczności i planu B wielokrotnie dostawało mu się po głowie, którą w ciągu tych dwóch burzliwych sezonów wielu miało ochotę mu strącić.
Za przegrane derby w lutym 2021 roku, które wlały w serca Milanu nadzieje na skuteczną pogoń i zbiorowe samobójstwo w kwietniu w zaległym meczu z Bolonią, które tej pogoni pomogło. Za 11 porażek w obecnych rozgrywkach, za poświęcenie ligi na rzecz pojedynczych triumfów, które stały się jego wizytówką także w Interze.
W tym upodobnił się do Jose Mourinho: na dłuższym dystansie zawodny i awaryjny, w finałach zawsze celująco przygotowany. Stąd kolejne dwa krajowe Superpuchary, jeden puchar w dorobku i bliska perspektywa na drugi.
Jednak główny wspólny mianownik z Portugalczykiem to finał Ligi Mistrzów. Do niego można sprowadzić jeszcze tylko dwóch trenerów w historii Interu. Pisząc Helenio Herrara, myślisz catenaccio. Choć nie on był pomysłodawcą tego systemu, to z pewnością najlepszym propagatorem. Zaryglowany Inter Argentyńczyka triumfował w Europie w 1964 i 1965 roku.
Mourinho z Inzaghim wcale nie tak daleko do sposobu myślenia o futbolu, w którym najważniejsze to nie stracić, samemu nie popełnić błędu i żyć z błędów innych. Dopiero w kwietniu Inter wyprostował sinusoidalną ścieżkę, na której znajdował się przez większość tego sezonu, i zaczął kroczyć od zwycięstwa do zwycięstwa.
Romelu Lukaku, pytany o nową i lepszą mapę na koniec trasy, bez cienia zażenowania powiedział, że zespół zaczął grać bardziej defensywnie i liczyć na kontrataki. To była przemyślana i ustalona z trenerem zmiana, bo taki plan taktyczny najbardziej odpowiada charakterystyce drużyny.
Szybko strzelić, później mądrze, a jak trzeba to i ofiarnie bronić, co wielu nazywa zwykłym przeszkadzaniem - jak w pierwszych pucharowych derbach Mediolanu, tak właśnie w wielu prestiżowych meczach wygrywał Inter Inzaghiego. Na Manchester City może mieć ten sam pomysł.
Z Giovannim Invernizzim obecnego szkoleniowca łączy miejsce urodzenia: Italia. On w 1972 roku jako pierwszy i do niedawna jedyny włoski trener doprowadził niebiesko-czarnych do ostatecznej rozgrywki najważniejszego z europejskich pucharów. Jednak Inzaghi nie chciałby tak jak tamten kojarzyć się z porażką.
W 2005 roku Stambuł nie był pisany jego bratu, którego z udziału w finale wykluczyła kontuzja. Liverpool pokazał w tamtym meczu i na tym stadionie, co Inter zmierzy się z wielkim faworytem w postaci potwora stworzonego przez Pepa Guardioli, że nie ma rzeczy niemożliwych. To dobre więc miejsce, żeby Inzaghino na dobre przechrzcić na Supersimone.
Tomasz Lipiński, "Piłka Nożna"
Finał Ligi Mistrzów Manchester City - Inter Mediolan w sobotę o godz. 21. Transmisja w TVP 2, TVP Sport, Polsacie i Polsacie Sport 1 oraz na platformie Pilot WP. Relacja tekstowa na WP SportoweFakty.